Szanowny Panie,
co do tego domniemanego ataku sprzed trzech postów, to oczywiście, nie poczułem się zaatakowanym. (spokojna głowa). Dziwne, że tak to zostało odczytane. Czasem się oburzam zwyczajnie, że
ludzie biorą mnie za marudę, a ja przecież nie marudzę. Po prostu staram się
dosyć subiektywnie komentować otaczającą mnie rzeczywistość. A cóż poradzić, że
jest ona dalece niedoskonała? A od gówniarskich lat słyszę tylko: Maruda!
Maruda!
Kiedy
usłyszał to przezwisko po raz pierwszy, mógł mieć lat piętnaście lub szesnaście
(może jednak siedemnaście lub osiemnaście) – pamięć lubi płatać figle. Na pokładzie
urokliwego, acz leciwego autosana mknęli właśnie ku przygodzie. Ucieczka od
szkoły, od rodziców, od wszelkiej władzy zwierzchniej. Z każdym kilometrem
pręty klatki stawały się cieńsze, słabsze, powoli kruszały, wiatr je rozwiewał,
jak pył nic nie znaczący. Z każdym łykiem ciepłego, odgazowanego piwa,
przelanego wcześniej do plastikowych, półtoralitrowych butelek, mysz powoli
przeistaczała się w tygrysa. Z domów wyruszały dzieci. Przyzwyczajone do
światów poukładanych, obiadów pod nos podsuwanych i obiadu złożonego z
ziemniaków, marchewki i kotleta. Teraz, kiedy zawieszenie stukało, świat
tańczył kolorami za brudnymi szybami, a wkoło śmiechy i głosy, zaczynało się
przyśpieszone kwitnienie. Sto, dwieście, trzysta kilometrów, zastosowanie
odpowiednich nawozów, i kwiaty rozkwitną, eksplodują beztrosko radosną
wolnością. Na obiady będą puszki zabrane z domów, bo pieniądze muszą zostać na
inne puszki, te nektar bogów zwierające. Tydzień się na tym pojedzie.
Tylko Adam
twierdzi, że bez ziemniaków nie przeżyje…
Zapisałem się
na internetowy kurs pisania kreatywnego. To znaczy „zapisałem się”, bo to jest
jakaś apka (wiadomo: apki na wszystko). Czy forma ma jednak takie znaczenie? Mi
to pasuje. Anonimowo, można korzystać w przerwie na kanapkę w pracy lub
czekając na dziecko, które po szkole przebiera się pół godziny. Zawsze miło
liznąć trochę teorii. A tam jeszcze Pan gada takim dostojnym głosem, wyraźnym
angielskim. Okazało się jednak, że poza słuchaniem każą też coś robić samemu
(yyy???). Oczywiście postanowiłem to olać i skupić się na słuchaniu, ale potem
pomyślałem, że ok, przecież co mi szkodzi spróbować.
Dostałem zatem
jakieś dziesięć czy dwanaście wyrazów do wykorzystania i miałem napisać scenę.
Wyrazów trzeba było zużyć jak najwięcej, ale przynajmniej sześć. Scena miała
przedstawiać bohatera, który ma jakieś jedno pragnienie i jedną słabość, a
kolejne zdania miały budować akcję.
Zacząłem zatem
pisać o tym cholernym Marudzie. Miał to być bohater inspirowany dalekim
znajomym mojego znajomego (raz w życiu gościa spotkałem). Jednak historia
oczywiście miała być uniwersalna. Grupka młodych ludzi rusza na pierwsze
nadmorskie wakacje bez rodziców. Hormony buzują, ale że wszystko jest nowe, to
dużo jest też strachu i wstydu, dlatego topi się to w litrach alkoholu i
niewybrednych żartach. Z jednej strony, każdy chciałby zaliczyć (w zasadzie to
„zaliczyć” brzmi tu tak bardzo sztucznie – wiadomo, że w Polsce każdy chce po
prostu „poruchać”). Z drugiej strony wszyscy trochę się czają – bo najgorsze w
tym wieku to nie podołać. Jak coś nie wyjdzie, to porażka może stać się
podstawą żartów, które będą się ciągnąć za człowiekiem do końca szkoły. Do tego
jeszcze wchodzą uczucia, przyjaźń i miłość. Wiadomo, że na tym etapie
odczuwalne w stopniu najwyższym - do czego później się tak tęskni, będąc
dziadem starym i śmiesznym. No wie Pan
sam. Taka miała być scena typowo z jakiegoś „Jeziora marzeń” wrzuconego na
polskie kartoflisko – czyli więcej wódki, dzieciaki trochę bardziej swojskie.
Wiadomo, że trochę ironii i żartów, bo też i ja nauczyłem się, że jak staram
się być poważny (chociaż z natury rzeczy jestem), to przeważnie się ośmieszam. Chociaż
w zamyśle proste to wszystko było, jak budowa cepa, po tych kilku linijkach
poczułem straszliwy opór materii.
Z
wykorzystywaniem słów zasadniczo nie mam problemów. Prawie wszystkie
wykorzystałem już w tym krótkim fragmencie. Bohater, który czegoś chce? No
chyba jakoś da się wywnioskować – nacieszyć się wolnością, zaliczyć/poruchać (o
tym drugim miało być więcej w dalszej części). Słabości? Jest młody – jeszcze
nie zaliczył, a dodatkowo maruda (chociaż to w zasadzie nie zostało odpowiednio
podkreślone). Budowanie akcji. Tak. To jest to. Dramat. Kompletnie tego nie
potrafię. Jak tak pomyślę, to w ogóle przejawiam niezrozumiałą niechęć do czasowników.
Pewnie Pan zauważył, jak nadużywam tych pojedynczych wyrazów stawianych zamiast
zdań całych. No i widzi Pan, tu polecenie było jasne. To ma być scena, ale
każde kolejne zdanie ma być kolejnym krokiem w budowaniu akcji (przy okazji –
może ma Pan lepsze tłumaczenie na określenie „raising action”?). Ja przez dziesięć linijek tekstu nawet nie
ruszyłem z miejsca. Jadą. I tyle. Reszta to już zabawa słowami. Rozbudowane
zdania opisowe. Nuda. Nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie. No nie mogłem tego
kontynuować, bo aż mnie bolało wszystko w środku.
Pozdrowienia
znad przepaści! (o, weno!),
Paweł D.
PS. Słowo
„ruchać” wydaje mi się obecnie wyjątkowo nieurokliwe. Nie wiem, może mi się to
zmieni z czasem, bo takie odczucia jednak są zmienne, niemniej trochę mnie
dziwi jego niebywały sukces.
PS2. Tak jakoś
mi się nasunęło, że gdyby ktoś chciał kiedyś napisać książkę lub zrobić film o
mojej młodości (chociaż naprawdę nie wiem, po co miałby to robić), to
prawdopodobnie określenie „polska parodia Jeziora Marzeń” mogłoby służyć za
krótkie acz trafne podsumowanie jego zawartości.
PS3. Jakoś w
drugiej czy trzeciej klasie podstawówki mieliśmy napisać opowiadanie o
początkach państwa polskiego, nawiązujące luźno do legendy o Lechu, Czechu i
Rusie. Pamiętam, że było to takie pierwsze „poważniejsze” wypracowanie do
oddania. Ja już wtedy przechodziłem pierwszą fascynację fantastyką, więc i w
takim tonie była ta historyjka. Lech wpadł w tarapaty, wylądował w jakimś
lochu, a orzeł biały pojawił się znikąd, niczym feniks w drugiej części
Harry’ego Pottera i uratował sytuacje. Tak to pamiętam mniej więcej. Byłem z
tego bardzo dumny i chyba dostałem 5-. Pani Beata miała jednak zastrzeżenie, że
w każdym zdaniu coś tam się dzieje, że nie ma chwili na oddech. W każdym zdaniu
czasownik, każde zdanie to kolejne zdarzenie. I widzi Pan jak to sobie wziąłem
do siebie. Trzydzieści lat później nie może mi to wyjść z głowy. Zatem to jej
wina. Ten mój podskórny strach przed czasownikiem.
PS4. No ja
wiem, że wszyscy to na pamięć znają, ale nie mogłem sobie pozwolić, żeby z tego
nie skorzystać:
PS5. Z tymi "Braćmi Karamazow" to doprawdy skandal! Współczuję. Niemniej ja bym już chyba dokończył, a potem brał się za tę wersję pierwotną/właściwą. Byłby Pan wtedy zapewne w wąskim gronie osób, które mogą się swobodnie wypowiadać na temat różnic pomiędzy nimi. Poza tym może ta wersja trafiła do Pana nie przez przypadek? Może to lepsze zakończenie bardziej do Pana pasuje? Cholera wie, co też los chciał. A co do tych "niewłaściwych" wersji, to mi na przykład rękopis "Dzidka" podszedł bardziej niż wersja ostateczna ;).