wtorek, 31 stycznia 2012

Dom zabaw

Szanowny Panie,

brawo, brawo, brawo! Takiego tytułu, na jaki wpadł Pan ostatnio, to ja za Chiny bym nie wymyślił. Pan jest jednak artysta!

Ha! Pan jest nie tylko artysta - Pan jest łowca przygód! I do tego (jak mniemam) zbereźnik. No cóż, a tu u nas...

...spokojnie.

Znaczy Pan wie... tak spokojnie, jak może być w domu zabaw. Bo u nas, Pan wie, zawsze dzieje się, dzieje. Polska bowiem to dom zabaw (bez obrazy uczuć patriotycznych niczyich).

Pan pamięta może jeszcze tę dziewczynę z mopsem, o której pisałem dwa wpisy temu? Otóż dziś prawie przejechałem mopsa. Znaczy nie ja w zasadzie, tylko mój kolega z pracy. Ja siedziałem na miejscu pasażera i udawałem, że nie mam serca w przełyku. Dziewczyna przyciągnęła mopsa do siebie, a kolega stwierdził: "też sobie znalazła miejsce na spacery". Ja pomyślałem: "mój Boże - jedyne właściwe".

Dziś też widziałem się z naszym wspólnym kolegą - Bartkiem G. Pan uwierzy, że chłopaczyna postanowił się w końcu ożenić?! Wariat jakiś! Obgadali my wszystkich od góry do dołu, z Panem na czele. Jak Pan wróci, to się szykuje większe picie już. Będzie Pan opowiadał o tych wszystkich śniadych pięknościach. A my będziemy pić. I może też "derwinizować". Ciekawe, czy jeszcze Pan pamięta, co to znaczy? Ja już nie pamiętałem - powiem Panu po szczerości.

A wie Pan, że jak Pana nie było, to w polskim Parlamencie prawie zapalono trawkę? Prawie. Ach! Sam Pan widzi! Nie warto wyjeżdżać, bo to tu się dzieje! Tu są mrozy na przykład. W Bieszczadach zanotowano wczoraj -27 stopni ( kurza twarz - gdzie jest na klawiaturze to kółeczko, co oznacza "stopnie"???). W końcu jest na prawdę zimno. I skoro jest zimno, to postanowiłem wziąć sobie wolne i jechać do Pragi. Bo nie ma to, jak zwiedzanie w warunkach arktycznych! Ach. Czasami się zastanawiam, czy ta rzecz w mojej czaszce to na pewno jest mózg.

A wie Pan, że do Polski przyjeżdża w lecie Iggy Pop i The Stooges?

A Pan wie, kim jest w ogóle Iggy Pop? Hm?

To jest dom zabaw. To jest Iggy Pop właśnie.

Więc niech się Pan tam też bawi, bawi w spokoju, bo na pisanie zawsze przyjdzie czas.

Paweł D.

wtorek, 24 stycznia 2012






Szanowny Panie,

szaleństwo jakiemu się poddałem przez ostatnie dziesięć dni jest nie do opisania. Tego co tu się działo... szkoda gadać, po prostu byłoby to nieprzyzwoite. Opowiem Panu jak wrócę. Napiszę tylko, że żaglowiec jest pełen ludzi (chyba 50 osób) i prawie nie wychodzę z kambuza. Każdą wolną godzinę spędzam na spaniu i regenerowaniu sił. Nic to nie dawało. Dopiero zbawienna adrenalina sprawiła, że trochę lepiej się poczułem. Podskoczyła gdy klarowaliśmy żagle na morzu, przy bujaniu. Odżyłem. Proszę mi wybaczyć zatem, że nie opiszę tego jak wygląda kanał Sir Francis Drake’a, jak wyglądają Wyspy Dziewicze, gdzie mieszkał niejaki Henryk Wagner, który podobno jako pierwszy Polak opłynął świat... jestem wykończony robotą, więc pójdę pospać sobie. A tymczasem pewnie stęsknił się Pan za moją sympatyczną gębą, więc parę zdjęć tu

wrzu

cę:

niedziela, 15 stycznia 2012

Styczeń (w morderczym amoku)

Szanowny Panie,

dziewczyny z mopsem nie było przez kilka dni wcale. Pomyślałem, że tym swoim wpisem zapeszyłem i koniec kropka. Tymczasem w piątek wchodzę na Fangę i okazuje się, że znowu postanowił mnie Pan pogrążyć w czarnej rozpaczy, rozpisując się nad swoją niezwykłą podróżą. I kiedy zbliżałem się do końca czytania Pańskiego wpisu i uczucie zazdrości zatruwało już mój organizm w stopniu znacznie przekraczającym normy, jakby nigdy nic obok mojego okna przespacerował się mops. Przypadek? Ale to tak na marginesie, bo wcale nie o tym chciałem. Chciałem o mrozie.

Zatem, jak się Pan już pewnie domyśla, mamy zimę. Śniegu jest mało, ale jest. Styczeń w pełni. Niezbyt chropowaty, raczej mdły. Nie miał wejścia – to jest pewne. Nie zaskoczył drogowców. Nie zaskoczył nawet kierowców. Wszyscy wiedzieli, że musi nam na głowy zrzucić trochę śniegu. Zatem zrobił to w końcu. Trochę śniegu. Na tyle tylko było go stać.

Moja siostra dostała taką dużą pomarańczową pufę. Można się owinąć w koc, wziąć książkę i zacząć czytać. Po kilku minutach zasypia się, jak dziecko.

Otworzyłem oczy i był styczeń. W domu wszyscy już zasnęli dawno, ale ja przespałem chyba dzień cały, więc drugi raz oka bym nie zmrużył. Krzątać się zacząłem, przerzucać swoje cielsko z kąta w kąt. W końcu spełzłem po schodach i doczołgałem się do kuchni jakoś. Wspiąłem się na krzesło, aby wyjrzeć za okno, a tam zima. Prawdziwa. Zaraz pobiegłem po grubą kurtę i czapę taką ciepłą z nausznikami. Wymknąłem się na dwór, tak po cichu, żeby nikogo nie zbudzić.
Na świecie zawierucha. Miliony białych płatków w tańcu szalonym. Mróz, że nos mi zaraz sczerwieniał. Śniegu już było więcej niż po kostki…

Nie no… zaraz umrę chyba. Zmyślanie jest jednak męczące. Nic nie poradzę – no po prostu nie mam o czym pisać. Styczeń jest nudny jak jasny ****.

Niech Pan strzela, proszę bardzo!

Paweł D.

piątek, 13 stycznia 2012

Wieloryby są dostojne

Szanowny Panie,

listy do Pana piszę przez kilka dni, może dlatego wydają się lepsze. A może rzeczywiście chodzi o to, że mam o czym pisać... koliber zawisł nad maleńkim fioletowym kwiatkiem. Powisiał i poleciał dalej do kolejnego. Udało się mi go sfilmować, ale wyszło tak, że bardziej człowiek się domyśli, że to koliber niż zgadnie od razu. Zaiwaniają te maleństwa niesłychanie. Jest to taka szybkość, że czas staje. Przemieszczanie z kwiatka na kwiatek jest z tego rodzaju, że oko ma wrażenie, że to nie jeden koliber, ale dwa. Zanim mózg przetworzy, że tego pierwszego przy tamtym kwiatku już nie ma i że ten pierwszy jest właściwie tym drugim i spija drugi kieliszek nektaru, to koliber jest już w trzecim miejscu. Udało się mi jednak zarejestrować, że był cały czarny i miał turkusowego irokeza na łebku. Piękne stworzonko.

Wieloryby są dostojne... nie to żebym widział całego. Ale pióropusze wody z odległości około 100 metrów wzbijane w powietrze i na przybliżeniu kamery wyłaniający się wielorybi ogon dostojne są. Myślałem, że ze szczęścia padnę. Miałem zresztą taki zamiar... dziękując Komuś Tam, za możliwość obejrzenia wieloryba. Powoli moja lista marzeń do spełnienia wyczerpuje się, więc muszę ją zaktualizować, żeby nie było tak, że wszystkie się spełnią. To chyba byłoby najgorsze. A zatem do zobaczenia jeszcze są minimum tutaj: delfiny i konik morski... coś jeszcze wymyślę, albo coś mnie zaskoczy. Byłoby fajnie. Wydaje się mi, że całe wieki do Pana nie pisałem. A byłem przecież w tylu miejscach. Dwa dni płynąłem na St. Maarten. Dwa dni w kambuzie przy całkiem niezłym przechyle. Był to ciężki okres w moim tutejszym załogowym życiu. Wszystkie gary leciały, kiwało, naczynia się biły, no słowem porażka. St. Maarten mi tego nie wynagrodził, bo wyspa się mi nie podobała. Taka karaibska Anglia z McDonaldem, sklepami z elektroniką (niby tańszą) i rumem (tanim, więc załoganci zaopatrzeni są na miesiące życia na morzu). Sam nic nie kupiłem bo stwierdziłem, że nie będę zostawiał tam swoich drobnych pieniędzy.

Znacznie bardziej podobała się mi wyspa St. Barts. Chociaż dla jachtów luksusowych (do których mam szczególną awersję) i bardzo droga to znacznie ładniejsza. No i przede wszystkim z najpiękniejszą na razie plażą z samych muszelek. Widziałem tam śliczną kreolkę, ale niestety była z jakimś modelem, chociaż ładnie się do mnie uśmiechała... Niewykorzystane okazje się mszczą, więc muszę nauczyć się nie przejmować modelami.

Jachtów luksusowych nie lubię, ale lubię luksusowe żaglówki. Albo żaglowce. To jest jednak inna forma pływania. Cholernie się to mi podoba. Jest tu kilka osób, które w ten sposób żyją. Jest na przykład kapitan 17 metrowej żaglówki, która pływa po Morzu Śródziemnym. Chłopak ledwie starszy o rok ode mnie, a jego praca wydaje się tak fajowska, że mucha nie siada. Problem tylko w tym, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. To ciekawe doświadczenie... jeżeli człowiek już coś poznał i zna, że tak napiszę „od podszewki” to wydaje się mu jego praca, życie czymś codziennym i mało pasjonującym. Dopiero w oczach, pytaniach i dociekaniach innych widać, że życie jakie prowadzisz jest interesujące. Nie wiem czy dobrze myśl moją przeprowadziłem, ale nic tam...

Pijak. Jestem pijakiem Panie Pawle. Bez dwóch zdań. Nie ma wieczoru, żebym nie raczył się rumem, albo piwem, whisky czy innym cudeńkiem. Siedzenie na rufie pod tentem albo gwiazdami wiąże się ze spotkaniem a to zwykle niesie za sobą alkohol. Nazywamy tutaj zawartość naszych kubków: rum-jankiem, łykiem talentu, magicznym sokiem. Ktoś czasem gra Pana „ulubione” szanty, ale częściej rozpatrujemy czym różni się ten rum od tamtego, czy lepiej pić białe wino czy może teraz modne z syropem grejpfrutowym. Gadamy o owocach, czyli rajskich jabłkach co smakują jak połączenie jabłka z bananem i gumą do żucia, guyaną, papayą, maracują czy słodziutkim mango. Panu jednak bardziej podobałby się dziób. Na kontrafałach siada się gdy chcemy pogadać w bardziej kameralnym gronie. Wie Pan, z jakąś dziewczyną, która się podoba... albo: pogadać o dupie Maryni z bosmanem. Wypić z nim łyk talentu, który służy podtrzymaniu rozmowy. Maryni żadnej tu nie ma, więc problemu nie ma... talentu tu nie brakuje. Najciekawiej jest jednak na bukszprycie. Najlepiej usiąść za lataczem – przedostatnim z kliwrów. Tam nikt nie dojrzy, nikt na statku nie zauważy, żaden głos nie dotrze. Siedzi się ponad 7 metrów nad wodą i duma o tym co przed tobą. A tam cały żaglowiec: kwintesencja wolności z kilometrami olinowania. Patrzy się na to i oczom nie wierzy. Że się tu jest, że się żegluje, że zna się nazwę każdej linki (172 liny) i wie co, jak, gdzie, i po co ciągnąć.

Szukam karaibskiej muzyki. Muszę kupić parę płyt. Ostatnio gdy byłem na Dominice spotkałem rasta, który prowadził sklep spożywczy. Większą część swojego sklepu przeznaczył jednak na instrumenty muzyczne. Stały tam: tam-tamy, gitary elektryczne i inne cudeńka. Zapomniałem poprosić go o płytę. Ale na Dominikę jeszcze wrócę (to moja ulubiona wyspa) więc będzie okazja...

Właśnie mam trzecią zmianę turystów na pokładzie. Jest ich tylko piątka, ale są młodsi niż dotychczasowi, więc jest całkiem spoko. Za parę dni zaczynam rejs Wagnera. Będzie odsłonięcie pomnika pierwszego Polaka, który opłynął Ziemię. Na Chopina zjeżdża się Polonia. Na pokładzie będzie 50 osób, więc będziemy mieli roboty od groma. W tajemnicy powiedziano mi, że będą cztery wnuczki przyjaciela Wagnera. Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego mi to powiedziano, ale z kolegami już tymi wnuczkami się dzielimy. Mam nadzieję tylko, że to nie stare panny, a sympatyczne i żądne przygód dziewczęta.

Pozdrowienia

Stefan W.

niedziela, 8 stycznia 2012

Gdzie się podziała dziewczyna z mopsem?

Szanowny Panie,

tak pomyślałem, że od tych podróży nawet Pan jakoś ładniej zaczął pisać. Pisałem już to? To chyba dlatego, że nawet za bardzo Pan się nie musi męczyć ze zmyślaniem rzeczywistości, kiedy to rzeczywistość rzeczywista pełna jest rzeczy wartych opowiedzenia. U mnie z tym trochę gorzej. Chociaż może po prostu za bardzo się przyzwyczaiłem do tej codzienności i zwyczajnie nie zauważam jej niezwykłej natury? Bo przecież nie jest możliwe, żeby ktoś przeżywał to samo, co ja. Tak? No tak. I chyba w zasadzie nie za bardzo Pan wie, jak niezwykła jest praca za biurkiem.

Na początek zmieniam buty. Zakładam trampki, żeby mi się tak stopy przez cały dzień nie pociły, ale i tak się pocą. Widzi Pan, nie można utrzymać w moim biurze odpowiedniej temperatury. Jak przychodzę z rana, to straszliwie jest gorąco. Jak otworzę okno, to robi się znowu zimno. To mi zaraz koleżanka z pokoju obok marznie. To zamykam okno. I jest gorąco. W ten sposób przez okrągły rok mogę chodzić w koszulach z krótkim rękawem. Ale jak dla mnie jest za gorąco, ciągle za gorąco. Cokolwiek zrobię. Kiedy już zmienię obuwie, zabieram się za robienie kawy. Zajęcie to powinno mi zajmować ze dwie minuty góra, bo mamy ekspres. Udaje mi się jednak przeciągnąć je nawet do dziesięciu minut czasem. Naleję wody. Wysypię fusy. Popatrzę za okno. Za oknem widok może nie jest zachwycający, ale jest takie małe poletko za płotem... wróć... nie poletko, tylko jakby zapuszczony trawnik. Nikt tam nie kosi, więc trawa jest przerośnięta i daje mi to jakiś posmak dzikiej natury, co jest mi z rana potrzebne jak tlen. Poza tym jakiś niedokończony dom i kilka zdziczałych drzewek owocowych. W międzyczasie robi się kawa. Czarna bez mleka. Podwójna. Na początku ją lubiłem nawet, ale już mi obrzydła jakoś całkiem. Z rana muszę jednak wypić kawę, żeby w ogóle zabrać się do pracy.

Siadam zatem za biurkiem. Sprawdzam pocztę. Służbową – żeby Pan sobie nie myślał. Sprawdzam ją zawsze z lekką obawą, że odnajdę tam coś niespodziewanego, co wkurwi mnie z samego rana (przepraszam za brzydkie słowa, ale o pracy inaczej się nie da). Jeśli nic nie ma, to zabieram się za szybki przegląd stron, które przeglądać po prostu przywykłem. Zaczynam od nba.com, później new album releases i facebook. Jak mam czas to przejrzę newsy, jak nie mam, to nie. Później staram się zrobić listę rzeczy, które danego dnia muszę wykonać. Przeważnie jest jakiś przetarg, to trzeba SIWZ przeczytać i wzór umowy, poprosić o przygotowanie gwarancji ubezpieczeniowej, sprawdzić czy mamy wszystkie dokumenty, sporządzić spis treści, przygotować ofertę wraz z arkuszem asortymentowo-cenowym, zaświadczenia z ZUS-u, Urzędu Skarbowego, zaświadczenia o niekaralności, KRS, wykazy dostaw, karty charakterystyki produktów i przeważnie jeszcze inne oświadczenia, zaświadczenia i tego typu rzeczy. Jak wszystko jest ok, to jest ok. Gorzej jest, jak czegoś nie mam lub czegoś zapomniałem wcześniej przygotować, albo nie zadałem wcześniej jakiegoś ważnego pytania Zamawiającemu. Wtedy zaczyna się szycie. Więc tak szyję, czasem kłamię lub próbuję coś zataić. Więcej grzechów nie pamiętam. Za wszystkie bardzo żałuję. Szczerze. Staram się bowiem wywiązywać ze swoich obowiązków względnie dobrze. Obowiązki. No właśnie. Do moich obowiązków należy też wyciąganie pieniędzy od kontrahentów, którzy nie płacą. Windykuję zatem. Sam Pan chyba rozumie, jak paradoksalna jest sytuacja, w której się znalazłem. Windykuję. Ja.

-Dzień dobry. Tu Paweł D. Czy możemy porozmawiać o płatnościach?
-Dzień dobry... No... Proszę...
-Bo mają tu Państwo już kilkanaście faktur nierozliczonych...
-Proszę Pana, jak bym miała, to bym zapłaciła.
-No tak, ale...
-Teraz i tak nie mam. Może pod koniec miesiąca NFZ coś nam zapłaci, to pomyślimy.
-Tak, ale...
-Do widzenia.
-Dziękuję. Do widzenia.

Ok. Może nie do końca tak to wygląda, ale czasami jest blisko. Cóż poradzić. To nie był mój pomysł, żeby się takimi głupotami zajmować, więc wyrzutów sumienia bynajmniej nie mam.

Ach. Powiem Panu, że obowiązków mam dużo więcej, ale nawet nie chce mi się ich wymieniać, tak są rozstrzelone na wszystkie strony. Odpowiadam na przykład za przygotowywanie gadżetów reklamowych. Zatem jak mam czas, przeważnie po godzinach, to rozmyślam nad tym, czy lepiej umieścić logo z prawej strony okładki kalendarza, czy może lepiej pośrodku. Albo wybieram kolor długopisów. Albo szukam zdjęć odpowiednich do naszego folderu. Albo siedzę i tępo patrzę za okno.

Nad nami jest jakieś małe call center. I Ci ludzie z tego call center ciągle wychodzą zapalić. I tak łażą mi pod oknem grupkami i palą. Szczerze ich nienawidzę, bo zdecydowanie psują krajobraz, który i bez nich wygląda raczej ubogo (parking). Odkryliśmy jednak ze znajomymi z pracy, że te łazęgi z góry poza papierosami ciągle jarają trawę. Narkotyki w pracy? Hmm...

U nas największą radością dnia powszedniego jest jedzenie. Mamy Pana, który rano przywozi obiady do odgrzania. Mamy też Pana, który przed południem przyjeżdża z kanapkami. I jest jeszcze Chińczyk. Można też pizze zamówić. Do wyboru, do koloru. Siedź, jedz i tyj.

Wszyscy czekają na Pana z kanapkami. To taki promyk radości, który rozświetla szary dzień. Ja znowu czekam na dziewczynę z mopsem. Obok mojego okna przebiega bowiem jakaś dosyć popularna lokalna trasa spacerowa dla psów. Hmm... zbyt górnolotnie... to znaczy, osoby z okolicy przechodzą czasami obok, kiedy wychodzą ze swoimi pupilami na spacer. Jest jedna starsza Pani z dużym owłosionym psem rasy nijakiej. Jest też inna Pani w średnim wieku z dwoma wilczurami. Jest też dziewczyna z mopsem. Dojść nie mogę, ile ma lat, ale jest raczej młoda. W sensie studiuje lub może nawet chodzi jeszcze do liceum. Minę ma jakąś poważną zawsze. Jest ładna, chociaż chyba nie jakaś zjawiskowa. Jej przejście obok mojego okna trwa jakieś cztery sekundy pewnie. Góra dwa razy dziennie, ale przeważnie raz. I sam nie wiem dlaczego, to jest dla mnie taki moment psychicznego odpoczynku. Niech mnie Pan źle nie zrozumie. Bo nie chodzi tu o żadne zauroczenie czy w ogóle jakieś tego typu rzeczy. To bardziej, jak taki powiew młodości, który wpada przez okno do umieralni.


Ostatnio jednak dziewczyna z mopsem zniknęła. Ze dwa tygodnie nie było jej w ogóle i już się zaczynałem martwić, że do końca życia będę skazany tylko na smutny widok łazęgów z call center. W zeszłym tygodniu pojawiła się ze dwa razy, ale jakoś jeszcze szybciej teraz chodzi, więc tylko śmignęła i już jej nie było. Liczę, że nie zmieniła trasy na stałe, tylko z powodu zimy mops nie chce z domu wychodzić. No, zobaczymy.

Niedziela, a ja o pracy. Bez sensu.


Pozdrawiam,


Paweł D.

wtorek, 3 stycznia 2012

Cartoon Network

Szanowny Panie,

no świetny ten Sylwester!!! To ja też chce się zapisać na przyszły rok. Zostawiam to na Pana głowie. O moim Sylwestrze niewiele napiszę no bo oprócz tego, że piłem rum do 3 w nocy, tańczyłem na decku to nic wielkiego się nie wydarzyło. Trochę zatem o czym innym.

właśnie siedzę na wachcie świtowej tzw. „świtówce”. U Pana zaczyna się ona o godzinie 9 rano. U mnie o 4 rano a kończy o 8. Najczęściej wygląda to tak, że gdy już wstanę o tej 4 rano to nie kładę się spać, bo dzień przynosi tyle atrakcji, że szkoda czasu na sen. Stoimy na kotwicy przy niewielkiej wyspie Mayro (chyba inaczej się pisze). Gdyby miał Pan sobie wyobrazić nachylone od wiatru palmy na skraju złotej plaży, lazurowo-błękitną wodę, a w niej setki rybek podobnych do papug, kanarków, ukwiatów o kolorach których nie znałem. Nie można zapomnieć o uśmiechniętych i biednych ludziach, dzieciach które cały dzień spędzają na skokach do wody z drewnianego rozsypującego się pomostu, niewielkich wzgórzach z kolorowymi domkami, restauracjami serwującymi homary i wreszcie katolicki kościółek, w którym jedynym instrumentem nie są organy tylko bęben to właśnie byłby Pan tu ze mną. Raj. Nic dziwnego, że parę lat temu pewien załogant Chopina, postanowił wysiąść na tej wyspie i żyć tu przez rok. Mieszkał sobie i żywił się tym co złowił i tym czym dzielili się z nim tubylcy. Wszyscy go tu znają tak jak znają Kraków, bo o tym mieście opowiadał. Podobno ludzie Ci byli dla niego bardzo mili, do czasu aż przyszedł czas sztormów, wtedy wszystkie drzwi się przed nim zamknęły. Podobno głodował. Po roku Chopin znów zawitał na tę wyspę i zabrał faceta. No właśnie... bo na Chopina trafiają różne typy... często stuknięte. Jakim trzeba być nawiedzonym gościem, żeby jechać na żaglowiec na wypoczynek? Przecież tutaj się ciężko pracuje. Codziennie włazi na reje, dokręca śruby, ciągnie za liny... wszystko w słońcu, przy wiecznym kiwaniu. Do tego kiepski sen, no bo wachty i alarmy do żagli, kotwiczne itd itp. A jednak tutejsi odnajdują w tym przyjemność.

I tutaj pojawia się KARTON, o którym Panu w poprzednim liście wspomniałem. Najwięksi zapaleńcy trafiają do KARTONU. Jest to długa kajuta na 9 miejsc. Wygląda trochę jak jamnik. Wąski korytarz oddziela trzy rzędy, trzy piętrowych koi od wiecznie otwierających się wąskich, ale wysokich szafek. W KARTONIE panuje wieczny bałagan, sprząta się od święta, panuje też swoista atmosfera zjednoczenia. Ludzie sobie pomagają, dbają o siebie, jest to azyl do którego wstęp mają nieliczni. To tam siadamy sobie na podłodze i pijemy rum z colą lub lepiej z sokiem mango, długo gadając, obgadując i śmiejąc się z mało wybrednych żartów. W KARTONIE dzieją się rzeczy takie, że Cartoon Network wysiada. Stąd podobno nazwa KARTON. Panują tam też przynajmniej dwie zasady. Pierwsza, że jak się wchodzi to trzeba powiedzieć SWÓJ, bo w tym czasie zapewne ktoś robi coś nielegalnego, co na pewno nie spodobałoby się kapitanowi. Druga równie ważna zasada jest taka, że w KARTONIE wszystko jest wszystkich. Gdy coś się kupi to z KARTONEM się tym dzielisz, gdy czegoś ci zabraknie np. sztormiaka, bo twój jest mokry i nieprzyjemny to pożyczasz go od kolegi który śpi obok. Na drzwiach KARTONU jest kartka z rysunkiem uśmiechniętego szkieletora. Bo w KARTONIE najczęściej nocuje szkielet, który obsługuje żaglowiec.

Podczas tego rejsu na szkielet składa się siedmiu osób. Jest to Ania, która skończyła socjologię, jest bardzo aktywna społecznie, nie wylewa za kołnierz i nosi się w dredach. Jest Banan, czyli Kasia, która zrobiła licencjat z architektury a teraz zrobiła sobie rok przerwy, bo nie jest pewna, czy architektura jest tym co chciałaby robić. Jest Ignacy, który studiuje filozofię i filozofuje na potęgę. Każdą czynność rozkminia na tysiąc sposobów, starając się wszystko zrozumieć. Bartek, który w tym roku zdaje maturę, więc czas dzieli na żaglowiec, naukę i ćwiczenia, bo facet trenował gimnastyke akrobatyczną. Jest też Babcia, która studiuje ochronę środowiska, ale każdą wolną chwilę spędza na żaglowcach, paralotniach i szybowcach. No i Ślimak która skończyła architekturę, specjalizuje się w projektach przedszkoli i charakterem przypomina żonę mojego brata... K.

No to kończę te moje opowieści, chyba zaraz będzie jakiś alarm do kotwicy, bo już trzeci raz w ciągu nocy nam ją zrywa i niebezpiecznie dryfujemy a to w kierunku luksusowych jachtów stojących tuż obok, albo lądu, który usiany jest rafami koralowymi.

Szczęśliwego Nowego Roku

Stefan W.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Oberki, walczyki i inne ślofoksy!

Szanowny Panie,

rok 2012 przywitał mnie przeziębieniem. Z nosa zrobiła mi się czerwona kulka i mógłbym spokojnie dostać dziś posadę renifera Rudolfa. Oddycha mnie się trudno i z łóżka bym najchętniej nie wyściubiał wspomnianej już kulki czerwonej, ale niestety... życie nie bajka. Do pracy iść trzeba, nawet gdy głowa boli. Tak się żyje w czasach kryzysu! O!

Zima w czasach kryzysu też jakaś nieswoja. Pewnie do Pana już niepokojące wieści dotarły - śniegu nie było w centralnej Polsce przez cały grudzień. Żeby chociaż mróz, ale nie - temperatury też przeważnie dodatnie. No i co się dziwić, że chodzą wszyscy tacy zasmarkani, kiedy dla wirusów istny raj. Przynajmniej na opał Polacy nie wydadzą może w tym roku majątku, co należy oczywiście zaliczyć na plus. Czy styczeń ubieli nam krajobraz? Czas pokaże. Tymczasem jednak szarości i zarazki.

Niech się Pan jednak nie martwi - nie mam zamiaru Panu dziś jakoś zbytnio zrzędzić. W tym momencie jest mi na przykład miło wyjątkowo. Leżę sobie w miękkim łóżeczku, słucham głębokiego głosu Marka Lanegana, popijam kawę i komunikuję się z kolegą, który za oceanem przeżywa być może przygodę swojego życia. Tak - miło. Zakończenie roku 2011 i początek nowego 2012 okazały się bowiem wyjątkowo udane i tymi pozytywnymi doświadczeniami chciałbym się z Panem podzielić.

Sylwestra spędziłem we Strychu. Wieś ta leży wcale nie tak daleko od mojej rodzinnej Góry Kalwarii - samochodem z godzina jazdy będzie. Tam też w małej drewnianej szkole (która niestety nie jest już wykorzystywana zgodnie ze swoim przeznaczeniem) ja - Paweł D. - począłem odkrywać uroki tańca. Może się Pan śmiać, bo wszak wiadomo powszechnie, że posiadam dwie nogi z drewna grubo wyciosane i średnio ruchliwe, a moje poczucie rytmu to śmiech na sali, ale prawda jest taka, że byłem na klawej potańcówce i do piątej rano wywijałem polki, oberki i kujawiaki (chociaż te ostatnie wychodziły mi zdecydowanie najgorzej). Były też walczyki i zawiślackie mazurki radomskie... Panie drogi, zresztą wszystko tam było!

Przede wszystkim była doborowa grupa grajków. Jej trzon stanowił zespół Powiślaki z Panem Stefanem Nowaczkiem na czele. A musi Pan wiedzieć, że Pan Nowaczek to jegomość niezwykły doprawdy. Małej postury, i w przeciwieństwie do większości swoich kompanów, raczej skromny i cichy. Trudno jednak nie żywić do niego sympatii. Na karku dźwiga już badajże lat 78, ale muzycznej pasji ma tyle, że obdzielić by nią można kilkunastu współczesnych muzyków. Całą noc nam Pan Stefan grał na skrzypkach i na harmoszce, a i dnia następnego pożegnał nas występem pierwsza klasa. Z pewnością byłby Pan nim zachwycony, jak i ja jestem. Nie można jednak pominąć faktu, że dojrzałych już Powiślaków wspomagali także młodsi muzycy i serce rośnie, że są jeszcze ludzie, którzy chcą podtrzymywać tradycję i próbują uczyć się od lokalnych mistrzów tych wszystkich melodii urokliwych i podejścia do instrumentów odpowiedniego.

Ach, ale może źle zacząłem. Bo może powinienem jednak najpierw napisać o sołtysie. Bo musi Pan wiedzieć, że bez Ryśka F. - sołtysa (u którego przyszło nam zresztą nocować) we Strychu nie byłoby nic, a przede wszystkim nie byłoby potańcówki, na co sołtys Rysiek F. ma trzy dokumenty! Sołtys przywitał nas około godziny 18 w sobotę i obstawialiśmy, że spocznie chłopaczyna najpóźniej za minut kilka, bo już taki był dniem zmęczony. Rysiek F. okazał się jednak sztuką nie do zabicia i do końca imprezy wytrzymał i fason trzymał, bo jak sam powiadał: 'Rysiek F. - to ja! To wszystko ja! Ja tu muszę być do końca, bo to wszystko ja... Rysiek F'. Sołtys to gospodarz na schwał! W domu miał z dziesięć łóżek dla gości i nikt na ziemi u Ryśka spać nie musiał, chociaż było na piętnaście osób. No dobrze, może ze trzy osoby spały jednak na karimatach, ale to bardziej dlatego, że los taki wybrały po prostu. Bo u Ryśka F. nikt na podłodze nie śpi! I nikt od Ryśka F. głodny nie wychodzi! To jest bowiem super sołtys. Nie ma opcji! Inaczej nie może być! Rysiek F. wrócił z nami nad ranem z potańcówki, a gdy wszyscy padli wymęczeni, począł drwa rąbać i w piecu palić, co by gościom zimno nie było. Chociaż o piątej trzydzieści dopiero spoczęliśmy, to przed ósmą Rysiek F. był na nogach i piwo nam nawet ze sklepu przyniósł. A rano czekała na nas kiełbasa i baleron, więc głodni oczywiście od Ryśka F. nie wyszliśmy. Nie ma opcji! A ja nawet piwo jeszcze z Ryśkiem F. wypiłem przed sklepem. Bo jak to wyjechać tak ze Strychu bez piwa? Być nie może! Ale co ja o sobie? Dziewczęta, czy raczej niewiasty - jak je Rysiek F. nazywał - najbardziej odczuły jego gościnność. A obtańcował Rysiek F. wszystkie niewiasty! Zresztą we Strychu tańcować lubią Panowie, oj lubią! I Pan Wiesio i Pan Tadzio, i inni Panowie niewiasty nasze obtańcowywali raz za razem! Bo we Strychu po prostu nie można nie tańczyć Panie Stefanie - taka jest prawda!

Paniom ze Strychu też się hołd osobny należy za przygotowanie strawy. Bigos był jak marzenie! Na Karaibach na pewno takiego Pan nie znajdzie!

Oj, kończyć już muszę Panie Stefanie, chociaż o tym Sylwestrze mógłbym jeszcze dużo napisać. Żeby mi z głowy nie wyleciało to muszę jeszcze za pamięci wspomnieć o tym, że we Strychu na tańcach był z nami sam premier Donald! Bo niech mnie dunder świśnie, jeśli to nie był on!

I były polki, kujawiaki i tańce wszelakie! I choć światło padło w środku imprezy, to nikomu to zabawy nie popsuło i wszyscy zawzięcie nóżkami machali. No!

A jak Pan przywitał ten rok kolejny?


Z niesłabnącymi wyrazami szacunku,

Paweł D.

PS. Panie Stefanie, najważniejsza sprawa - oberek jest lepszy niż niejedna używka - niech mi Pan wierzy!