Szanowny Panie,
a jakże, opowieści o nieustraszonym agencie 007 lubię bardzo. Któż z nas nie chciałby być takim Bondem? Niesamowite gadżety, niesamowite samochody, niesamowite kobiety. I te wszystkie miejsca. Najbardziej niesamowite na całym naszym niebieskim globie. Bajka, której po prostu nie można się oprzeć. I rozumiem Pana zachowanie po wyjściu z kina. Po każdej części Bonda czułem się dokładnie tak samo. To taka czarodziejska mikstura - zawsze działa. A ci, na których nie działa... cóż... szkoda mi ich, bo wiele tracą. Historie są po to przecież, żeby się właśnie w nich zatracać. Przyrównywanie ich do życia codziennego zupełnie mija się z celem, a żądanie, żeby życie odzwierciedlały jest już bzdurą ostateczną. Magia kina - toż to mówi samo za siebie. Dlatego też proszę na siebie uważać. Wierzę w Pana, ale Bondem Pan nie jest. Nie próbuję też podcinać Panu skrzydeł. Niech Pan będzie męski, tylko niech Pan nie skacze ze zbyt dużych wysokości i niech Pan nie prowadzi aut zbyt brawurowo. Żeby Pan sobie krzywdy po prostu nie zrobił. Ja na ten przykład przez pół weekendu oglądałem z Panną J. filmy o Harrym Potterze i nie powiem, też wpłynęły pozytywnie na moje odrealnienie. Dobrze to, bo tylko tak człowiek może wznieść się ponad szarość. Źle to, bo później człowiek stoi i myśli, czy by się przypadkiem nie rozpędzić i nie dać z barana w filar na dworcu PKP. Cóż... w historie trzeba się wsłuchiwać, ale ze ściąganiem ich do "naszego" świata trzeba uważać. Żeby to zobrazować lepiej znowu pojadę Lemem. Tym razem historia pewnego misjonarza, który lubił opowiadać o trudnej drodze do świętości...
- Niechże pan więc słucha. Już
pierwsi odkrywcy Urtamy nie mogli nachwalić się jej mieszkańców, potężnych
Memnogów. Panuje przeświadczenie, że te rozumne istoty należą do najbardziej
uczynnych, łagodnych, dobrotliwych i przenikniętych altruizmem stworzeń w całym
Kosmosie. Licząc więc na to, że na takim gruncie doskonale przyjmie się ziarno
wiary, wysłaliśmy do Memnogów ojca Orybazego mianując go biskupem in partibus
infidelium. Przybyłego na Urtamę przyjęli Memnogowie tak, że trudno sobie
życzyć czegoś lepszego; otaczali go macierzyńską opieką, szanowali, wsłuchiwali
się w każde jego słowo, odczytywali mu z oczu i spełniali natychmiast każde
życzenie, wprost pili wygłaszane przezeń nauki, jednym słowem, oddali mu się
całkowicie. W listach, które mi pisywał, nie mógł się ich nachwalić,
nieszczęśliwy...
Tu ojciec dominikanin strzepnął
rękawem habitu łzę z powieki.
- W tak sprzyjającej atmosferze
ojciec Orybazy nie ustawał dniem ani nocą głosić zasad wiary. Wyłożywszy
Memnogom historę Starego i Nowego Testamentu, Apokalipsę i Listy Apostolskie,
przeszedł do żywotów świętych; szczególnie wiele żaru włożył w opiewanie
męczenników pańskich. Biedak... to zawsze była jego słabość...
Przemagając wzruszenie ojciec
Lacymon ciągnął drżącym głosem:
- Prawił im przeto o świętym Janie,
który zdobył światłość wiekuistą, kiedy go żywcem ugotowano w oleju, o świętej
Agnieszce, co dała sobie głowę dla wiary odciąć, o świętym Sebastianie,
przeszytym mnogimi strzałami, który cierpiał srogie katusze, za co w raju
przywitały go pienia anielskie, o młodziankach świętych ćwiartowanych, duszonych,
łamanych kołem i palonych małym ogniem. Męki te przyjmowali z zachwytem,
pojmując, że zyskują tak miejsce po prawicy Pana Zastępów. Kiedy opowiedział im
wiele podobnych, godnych naśladowania żywotów, zasłuchani w jego słowa
Memnogowie jęli spoglądać na siebie, a największy z nich zagadnął nieśmiało:
- Wielebny kapłanie nasz,
kaznodziejo i ojcze czcigodny, powiedz nam, proszę, jeśli tylko zechcesz zniżyć
się do niegodnych twych sług, czy dusza każdego, kto gotów jest na męczeństwo,
dostaje się do nieba?
- Niewątpliwie tak, synu mój! -
odrzekł ojciec Orybazy.
- Taak? To bardzo dobrze... -
powiedział przeciągle Memnóg. - A czy ty, ojcze duchowny, pragniesz dostać się
do nieba?
- Jest to moim najgorętszym
życzeniem, synu.
- A świętym chciałbyś zostać? -
pytał dalej wielki Memnóg.
- Synu zacny, któż by nie chciał
nim zostać, ale gdzie mnie tam, grzesznemu, do tak wysokiej godności; trzeba
wytężać wszystkie siły i dążyć nieustannie w największej pokorze serca, aby
wstąpić na tę drogę...
- Więc chciałbyś zostać świętym? -
upewnił się Memnóg raz jeszcze, spozierając zachęcająco na towarzyszy, którzy
nieznacznie unieśli się z miejsc.
- Oczywiście, synu.
- No, to my ci pomożemy!
- W jaki sposób, miłe owieczki? -
spytał z uśmiechem ojciec Orybazy, albowiem radowała go naiwna gorliwość
wiernej trzódki.
Na to Memnogowie delikatnie, lecz
mocno wzięli go pod pachy i rzekli:
- W taki sposób, drogi ojcze,
jakiego nas właśnie nauczyłeś!
Za czym najpierw zdarli mu z
grzbietu skórę i namaścili to miejsce smołą, jak to zrobił kat Irlandii
świętemu Hiacyntowi, potem odrąbali mu lewą nogę, jak to poganie uczynili
świętemu Pafhucemu, następnie rozpruli mu brzuch i wsadzili weń wiecheć słomy,
jak się to przydarzyło błogosławionej Elżbiecie normandzkiej, za czym wbili go
na pal, jak Emalkici świętego Hugona, połamali mu żebra, jak Tyrakuzanie
świętemu Henrykowi z Padwy, i spalili go powolutku na małym ogniu, jak
Burgundzi Dziewicę Orleańską. Potem zaś odsapnęli, umyli się i jęli łzy ronić
rzewne za swym utraconym pasterzem. Na czym właśnie zastałem ich, albowiem
objeżdżając wszystkie gwiazdy diecezji wstąpiłem do ich parafii. Kiedy
usłyszałem, co się stało, włosy wstały mi na głowie. Załamawszy ręce,
krzyknąłem:
- Niegodni zbrodniarze! Mało dla
was piekła! Czy wiecie, żeście wydali dusze na wieczne potępienie?!!
- A jakże - odparli szlochając -
wiemy!
Ów największy Memnóg wstał i tak mi
powiedział:
- Czcigodny ojcze, wiemy dobrze, że
będziemy potępieni i męczeni do końca świata, i musieliśmy toczyć straszne
walki duchowe, zanim powzięliśmy ten zamiar, jednakowoż ojciec Orybazy
nieustannie powtarzał nam, że nie ma takiej rzeczy, której dobry chrześcijanin
nie uczyniłby dla swego bliźniego, że należy oddać mu wszystko i na wszystko
być dlań gotowym; tak więc zrezygnowaliśmy z największą rozpaczą ze zbawienia
myśląc tylko o tym, by najdroższy ojciec Orybazy zyskał koronę męczeńską i
świętość. Nie umiem ci powiedzieć, jak trudno nam to przyszło, bo zanim przybył
do nas ojciec Orybazy, żaden z nas muchy nawet nie ukrzywdził. Ponawialiśmy więc
błagania, prosiliśmy go na kolanach, by nieco popuścił i zmniejszył surowość
nakazów wiary, ale on kategorycznie twierdził, że dla umiłowanego bliźniego
należy czynić wszystko bez żadnego wyjątku. Tak tedy nie byliśmy mu w stanie
odmówić. Rozumieliśmy przy tym, że jesteśmy istotami mało znaczącymi i
niegodnymi wobec tego męża świątobliwego i że zasługuje on na największe
wyrzeczenie z naszej strony. Wierzymy też gorąco, że przedsięwzięcie dobrze się
powiodło i że ojciec Orybazy króluje teraz w niebie. Tutaj masz, ojcze
czcigodny, worek z sumą, jaką zebraliśmy na proces kanonizacyjny, bo tak
trzeba, to nam ojciec Orybazy, pytany, dokładnie wyjaśnił. Muszę powiedzieć, że
stosowaliśmy tylko jego ulubione tortury, o których prawił nam z największym
zapamiętaniem. Sądziliśmy, że będą mu miłe, jednakowoż opierał się, a zwłaszcza
niechęć budziło w nim łykanie wrzącego ołowiu. Nie dopuściliśmy jednak myśli,
że ten kapłan co innego nam mówił, a co innego myślał. Krzyk zaś, jaki
podnosił, był tylko dowodem nieukontentowania niskich, cielesnych cząstek jego
jestestwa i lekceważyliśmy go w myśl nauki, że należy poniżać ciało, aby tym
wyżej wznieść ducha. Pragnąc go podtrzymać, przypominaliśmy mu zasady, które
nam głosił, na co ojciec Orybazy odpowiedział jednym tylko słowem, całkiem
niepojętym i niezrozumiałym; nie wiemy, co by znaczyło, bo nie znaleźliśmy go
ani w książeczkach do nabożeństwa, które nam wręczył, ani w Piśmie Świętym.
Jak Pan myśli, co też to było za słowo?
Paweł D.