Szanowny Panie,
co? Ubodło Pana, że raz mi się
udało napisać dwa razy z rzędu? Już Pan musiał tak samo, a nawet szybciej? Niech
Pan nie myśli, że teraz się zniechęcę i polegnę. No może niedługo… ale jeszcze
nie teraz.
Ciekawy Pan temat poruszył w
ostatnim… przedostatnim poście.
Ach te chłopięce konflikty! Bijatyki!
Nawalanki! Solówy! Fangi w nos i żebra, kopy w brzuch i jajka! Taaa… Hmm… W
żadnych nie brałem udziału. No prawie.
Aż obciach tak bloga nazwać, jak
sobie teraz pomyślę. I jeszcze od czasu do czasu silić się na pielęgnowanie
mitu „prawdziwego” mężczyzny (to bardziej u Pana niż u mnie - bo ja po prostu,
co do zasady z klarownymi ideami mam na pieńku, ale jakoś przecież też się pod tym
podpisuję). Dwie pipki (J. mnie tu skarci), co to nigdy nikogo porządnie nie
sklepały. No nie, Pan miałeś tę jedną solówkę wygraną. To jeden do zera dla
Pana, bo ja nawet o takie doświadczenie jestem biedniejszy. I żałuje tego strasznie
(i zazdroszczę tej jednej). W zasadzie w szkole podstawowej chyba tylko raz
biłem się tak na poważnie. Niesamowite. No bo niby ciągle się biliśmy, przepychaliśmy,
ganialiśmy, kopaliśmy… ale jednak wiadomo, kiedy to jest sposób wyładowania energii,
zabawa, sport, a kiedy gniew, adrenalina i chwila prawdy.
Ten mój pierwszy raz był z Robertem
Ch. Nie ja jedyny zaliczyłem z nim pewnie swoją inicjację, bo gość po prostu
szukał kłopotów. Zawsze. I jak piszę zawsze, to nie chodzi mi o to, że zdarzało
się to regularnie, czy często, tylko, że kurna zawsze. Non-stop. Był jak cholerny
nakręcany samochodzik. Dziś powiedzieliby, że był żywy chłopak. Dziesięć czy
piętnaście lat temu, że to ADHD. W pierwszej połowie lat 90. był po prostu
łobuzem (no niech będzie łobuziakiem – bo to w sumie naprawdę fajny gość był/jest
pewnie). Oczywiście nie mam pojęcia, o co poszło. Możliwe, że nawet powiedział,
że chodź na „solo”, czy coś w tym stylu. Nie pamiętam dobrze tego początku, ale
pasowałoby to nawet, bo po jakichś jego słowach, to ja go zaatakowałem. Pewnie liczyłem,
że się nie postawi, bo był jednak mniejszy (krępy, ale niższy). On chyba
najpierw uciekał, ale potem się zaperzył i rozpoczął kontrę. I wtedy
wiedziałem, że to już jest ten moment, że nie ma odwrotu. Że to nie skończy się
łatwo, jak zwykle, jakimiś dziecinnym zapasami, że się potarzamy, poprzewracamy,
ktoś będzie miał znaczącą przewagę i się skończy. Kiedy u niego pięści poszły w
ruch, to już było to. Bójka. Bo to może i był zabawny urwis, ale był to zabawny
urwis, który ciągle wpadał w kłopoty i nie raz musiał ratować się walką. Do
tego regularnie brał udział w solówkach,
a co ważniejsze miał dwóch starszych
braci - całkiem poważnych zawodników - i wiadomo było, że musieli go nieźle
przeczołgać w chałupie. Słowem – doświadczenie było po jego stronie. I przez
chwilę to poczułem, i szczerze się przestraszyłem. Dalej to było takie nic –
moment po prostu. Atakował, ale ręce miał za krótkie. Byłem większy, silniejszy.
Wtedy to wystarczyło. Jakoś udało mi się sprowadzić walkę do parteru i jak już
na nim byłem, i jak już kontrolowałem sytuację, to chciałem, żeby to był
koniec. Dla mnie te szkolne walki normalnie kończyły się właśnie w tym momencie
i wcale nie chciałem iść dalej. Tylko, że to nie były te chłopięce zapasy tym
razem. Po pierwsze – byli świadkowie. Po drugie – tylko jednoznaczna wygrana mogła
zapewnić spokój (tak, jak Pana wygrana solówka); wycofanie się mogło być zachętą dla niego lub dla innych na
przyszłość. I nie, że ja tak kombinowałem wtedy. To się po prostu wiedziało. Tak
to już było (i pewnie jest) poukładane. Zacząłem więc okładać go pięściami po
twarzy. Nie wiem, może go ze trzy razy w twarz uderzyłem? I ze dwa jeszcze jak
staliśmy? Same ciosy były doświadczeniem dla mnie niezwykle odkrywczym, które
to nadal jest bardzo we mnie żywe. Przede wszystkim było zaskoczenie i o tym
wydaje mi się, że nawet już kiedyś pisałem na fandze, więc się pewnie powtórzę.
Otóż chowany na tych durnych filmach karate kojarzyłem uderzenia z czymś
twardym, strzelającym, głośnym. Tymczasem pięść moja napotkała miękkie ciało,
które niemal rozpływało się pod naporem ciosu. Chociaż zakładam, że biłem z
całej siły i wiedziałem, że on czuje to, jak uderzenie, moja dłoń nie odczuwała
tego wcale, przez co nawet później miałem poczucie, że powinienem był chyba bić
jeszcze mocniej. Niemniej była to moja
pierwsza walka, pierwsza wygrana walka i jedyna wygrana walka.
Później kilka razy byłem gdzieś
na krawędzi, ale faktycznie chyba złapałem ten syndrom, co i Pan. Zacząłem się
wycofywać w odpowiednich momentach. Chociaż, co to znaczy, że w odpowiednich? Może
to jedynie, że jakoś przeważnie było bez obciachu i nie martwiłem się o to, że
jestem tchórzem i ktoś może to zauważyć (a byłem oczywiście i nadal jestem!). No
tu mógłbym powtórzyć w zasadzie część Pana wpisu w całości, tę o unikaniu
konfliktów. Posunięte to jest u mnie aż do granic przyzwoitości. Czy mam z tym
problem? Oczywiście. Myślę, że to jakoś jednak się odkłada pod czaszką i jest
źródłem frustracji. Nawet teraz, będąc dorosłym i semi-poważnym człowiekiem regularnie
fantazjuję o okładaniu ludzi (tylko dorosłych mężczyzn – dla jasności). Głupie
to, a jednak prawdziwe.
Jak tak teraz myślę, to od zakończenia
podstawówki całe moje doświadczenia z bójkami sprowadzają się jedynie do tego,
że jestem pijany i dostaję po mordzie. O alkoholu musiałem tu wspomnieć, gdyż
prawdopodobnie tylko dzięki niemu w ogóle udało mi się bywać w bójkach. Mało
tego, sam nawet je rozpoczynałem. Tak, jak wtedy w Klubokawiarni, kiedy Pan wyszedł,
a ja toczyłem nierówną batalię z jakimiś dwoma randomami, wylądowałem na stole
z jedzeniem, pomiędzy jakąś parą, która próbowała spędzić chyba miły
romantyczny wieczór, a w ostatecznym rozrachunku straciłem dwa przednie zęby. Albo
wtedy, kiedy na wieczorze kawalerskim Jakuba B. (a dzień przed swoją drugą
rocznicą ślubu) wylądowaliśmy w jakimś małomiasteczkowym parku pełnym
agresywnej miejscowej młodzieży i nie chcąc wyjść na leszczy daliśmy się przekopać
od góry do dołu (bo trudno to nazwać równą walką), a ja osobiście nie zaliczyłem
nawet, żadnego wyprowadzonego ciosu, za to na zawsze pożegnałem się z moim
pięknym nosem (czy był rzymski, czy grecki? Tego nie wiem, ale naprawdę bardzo
go sobie ceniłem). Myślę, że sporadyczne uczestnictwo w takich pijackich
burdach pozwoliło mi utrzymywać, że nie podkulam ogona, nie uciekam i nie jest tak, że zawsze się boję. No i
faktem jest, że samego lania się nie boję chyba. Adrenalina i tak sprawia, że
niewiele się czuje. Boję się jednak poniżenia oraz śmierci (ewentualnie
trwałych ubytków na zdrowiu, ale o tym raczej nie myślę). No i wiem, że większe
szanse na uniknięcie tych dwóch rzeczy miałbym jednak wtedy, gdybym zaczął na
przykład ćwiczyć jakieś sztuki walki, a do tego nie udawał kozaka po alko. Ale co komu po surowej wiedzy? Zresztą, teraz
to i tak już jakby wypadłem z obiegu. Niemniej żałuję, że cała moja waleczność sprowadzała
się przez większość życia do wychylenia kilku głębszych i wmawiania sobie, że
krew moja zielona, a cały świat, jak Dublin podchmielony po północy. Wstyd.
Demony Pan wywołujesz, Panie
Stefanie.
Dumnie kroczę, dziś bez ukłonów i
pozdrowień,
Paweł D.