czwartek, 28 kwietnia 2011

Skrawki nieba

Szanowny Panie,

leciałem samolotem. I już się go nie boję tak bardzo. Trochę tak, ale nie bardzo. Start jest fajny. Lądowanie nerwowe. Za to widoki – przyznaję – nieziemskie. Chmury są boskie! Niemal w dosłownym tego słowa znaczeniu. Najlepiej było nad Alpami, kiedy to niektóre z tych pierzastych obłoków pokładały się po prostu na górskich grzbietach. Wyglądało to jak jakiś Olimp, gdzie bogowie leniwie spoczywają na swych posłaniach i ze znudzeniem patrzą na malutki świat.

Latanie lataniem, ale przecież nie to było w tej niemieckiej wyprawie najważniejsze. Na pewno Pan (a może i kilka innych osób) oczekuje na obiektywną informację na temat tego, jak się żyje polskim studentkom we Fryburgu. Nie będę kłamać – żyje im się tam całkiem nie najgorzej… a przynajmniej tej jednej, którą znam.

Mieszkanie w akademiku – rewelacja. Mógłbym mieć takie mieszkanie w przyszłości. Dużo okien w suficie. Dużo przestrzeni. Kuchnia przytulna. Generalnie – gites.

Miasto? Cóż. Słowo, które charakteryzuje je najlepiej, to „sielankowe”. Pełne słońca, ładnych budynków i rowerów. Te rowery podobały mnie się najbardziej. Znaczy, może nie rowery, ale to, że wszyscy tu śmigają na tych ekologicznych jednośladach (a nie głupich skuterach). Żadnych korków. Ludzie zdrowi. Dziewczęce kiecki falujące na wietrze. W parkach życie. Wszyscy grają w jakieś gry (niektóre z nich widziałem po raz pierwszy). No i do tego zaraz niedaleko góry (no – może pagórki). Wszystko estetyczne i nawet nie tak przerażająco niemieckie, jak myślałem. Podobało mi się.

Wielkanoc w Niemczech to może trochę dziwaczny pomysł (tak przynajmniej twierdził polski ksiądz, którego poznaliśmy), ale z mojej perspektywy takie święta prezentują się bardzo korzystnie. Mieliśmy przygodę ze święconką, ale opowiadałem ją już kilka razy… i teraz nie chce mi się już tego robić. Bo zresztą to wszystko pikuś. Zobaczyłem się z Panną J. To jest sedno sprawy. Panie Stefanie, kiedy tak Pana kuzynka była sobie tu na miejscu, to jakoś chyba nie do końca doceniałem jej wpływ na moje życie. Teraz, kiedy po miesiącu rozłąki miałem okazję spędzić z nią trzy dni, to było jak bomba endorfinowa.

Ale trzeba było wrócić. I znowu praca… i dojazdy. Nie wiem dlaczego, ale przez ostatnie dni to właśnie fakt, że spędzam w autobusie jakieś 2-3 godziny dziennie, dobija mnie najbardziej. Cóż to za marnotrawstwo czasu. I pracuję jakoś mniej wydajnie. I nagromadzony zapas radości już mi się tak szybko kończy. Znowu te mury. Oglądanie słońca zza okna. Brak czasu wymieszany z nudą (paradoksalna i zabójcza mikstura).

Oby do sierpnia.

Paweł D.

1 komentarz:

  1. To dlatego, że we Freiburgu wszędzie dojedziesz w 20 minut, no może pół godziny:)

    OdpowiedzUsuń