wtorek, 26 lipca 2011
Ślachetne zdrowie
kiedy jesteśmy tak w temacie geniuszów, umysłów zdolnych spuentować rzeczywistość niczym jubiler modzący się nad brylantowymi skosami. Cierpię. Bo co z tego, że jestem niewiarygodnie inteligenty, przebojowy i w ogóle taki jakiś wspaniały, dy odczuwam fizyczny ból? Dosłownie! A dokładnie chodzi o gardło. Jest taka telewizyjna reklama, w której małe diabełki wbijają ostre i czerwone piki w język i gardziel. No i ja się tak czuje właśnie. Boli mnie tak bardzo, że nie mogę przełykać śliny! Rzuca mną, gdy to robię. Całą noc nie spałem przez to gardło, a to dlatego... wyda się to Panu śmieszne... ale moje gruczoły ślinowe uparły się, bydlęta niemyte, i zaczęły produkować nadmierną ilość płynu. W wyniku czego co minutę mój gębowy aparat wypełniał się śliną po brzegi, a nie mogąc jej połknąć musiałem ją wypluwać. Zapełniłem tak trzy kubki! Gdzieś około 2-3 w nocy mi zbrzydło i tutaj, moja genialna głowa, wpadła na niewiarygodny pomysł. Wziąłem z łazienki ręcznik, podłożyłem go pod buzię, tę otwarłem jak najszerzej i w ten sposób zasnąłem. Ślina ciekła, a ja sobie smacznie chrapałem od 4 do 6 rano. Nie znałem siebie, powiem Panu, mój geniusz jest wprost proporcjonalny do mojego wzrostu, żeby nie powiedzieć odwrotnie proporcjonalny.
Tyle tych słów, tyle tych tematów, a powiem Panu, że jednak najważniejsze jest zdrowie. To taka wręcz ludowa mądrość, ale i prawda. Póki nam nic nie dolega to w głowie mamy tysiące myśli, uwag, mądrości życiowych, a gdy nas rozboli głupie gardło, to nic na ziemi nie będzie się liczyło, jak to, aby przestało naparzać.
Wiedział ten Kochanowski co pisać:
Na Zdrowie
Ślachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz,
Aż się zepsujesz.
Tam człowiek prawie
Widzi na jawie
I sam to powie,
Że nic nad zdrowie
Ani lepszego,
Ani droższego;
Bo dobre mienie,
Perły, kamienie,
Także wiek młody
I dar urody,
Mieśca wysokie,
Władze szerokie
Dobre są, ale -
Gdy zdrowie w cale.
Gdzie nie masz siły,
I świat niemiły.
Klinocie drogi,
Mój dom ubogi
Oddany tobie
Ulubuj sobie!
Stefan W.
poniedziałek, 25 lipca 2011
Zaczarowane melodie
„nasze przygody, trafne uwagi, ciekawe puenty”? Przygód dużo za mało. Uwagi są, ale czy trafne? Puenty? Jakie puenty? Ciekawe? Eee…
Już widzę, jak się Pan denerwuje i mówi – przecież są. Wszystko jednak jest względne, a powiem Panu, że jedną z moich większych życiowych słabości jest to, że dostrzegam, o ile piękniejsze umysły niż mój własny znajdują się w zasięgu ręki. Przyznaję – chciałbym być bardziej zadowolony z siebie. Ale… nie umiem. Jak słucham czasem ludzi, którzy komentują rzeczywistość trafnie, z fantazją i przede wszystkim z jakąś wrodzoną łatwością, to po prostu zazdrość mnie zżera. Są ludzie niepozorni, których myśli mają strukturę kryształu. Znam takich. I lubię ogrzewać się w ich blasku.
Ale do rzeczy… Amy dołączyła do magicznego klubu. Fakt. Ale powiem Panu szczerze… nie znam jej dokonań. Pewnie poznam. Wszak jest ku temu idealna okazja. Ale na dzień dzisiejszy – nie znam. A co za tym idzie… nie odczuwam pewnie takiego żalu, jak jej fani. A co do samego klubu 27-latków… hm… coś jest w tej Pana myśli. Przynajmniej teraz – mając te 28 lat – odczuwam to. Faktycznie jakoś przez ten ostatni rok przybyło mi trochę lat. Wyrósł jakiś niewidzialny mur, który oddziela mnie od tego, co było. Problem w tym, że gdybym nawet zginął śmiercią tragiczną (daj Boże w najbardziej wyszukany sposób), to i tak niewiele by po mnie zostało (nic?). Nie będę ściemniać – jako nastolatek zawsze marzyłem o tym, że będę następnym po Hendriksie i Cobainie. Kto nie miał takich fantazji? Ale dupa. Z kreatywnością na poziomie sześciolatka to można sobie marzyć. A teraz to już za późno. Baj, baj magiczny klubie. Baj, baj śnie o wielkości. Taaa…
Ale… można być geniuszem, mając 52 lata na karku. Można wydać pierwszą solową płytę w wieku 28 lat. Tak twierdzi przynajmniej nasza czytelniczka. I ma rację. Bo Morrissey geniuszem niewątpliwie jest. Chryste… dzięki Ci za Morrisseya. Tak. Byłem wczoraj na koncercie. Było cudnie. Takie doświadczenia sprawiają, że wraca mi zrozumienie dla mojego niezdrowego zainteresowania muzyką popularną. Są w tym bagnie jeszcze prawdziwe klejnoty, chociaż coraz trudniej je odnaleźć . Ale czasem… czasem… ech… Morrissey to geniusz. Pisałem już to, nieprawdaż?
A skoro jesteśmy przy tematach muzycznych, to muszę stwierdzić, że ta ostania niedziela pod tym względem obfitowała w ważne (przynajmniej dla mnie) wydarzenia. Poza koncertem, o którym już pisałem, 24 lipca 2011 r. przejdzie do historii także z innego powodu – tego dnia po raz ostatni Panowie Paweł Ch. i Paweł D. nagrali audycję z cyklu Dom Wariatów. Tak, Panie Stefanie. Moja przygoda z radiem (a przynajmniej z tym radiem i z tą audycją) dobiegła końca. Niemalże do ostatniej chwili podchodziłem do tego bez większych sentymentów. Trochę mnie już ten format zmęczył w końcu i niby nie żałuję, ale… to jednak ponad pięć lat nagrań. Tydzień w tydzień niemalże. Dużo muzyki. Dużo gadania. Dziesiątki przesłuchanych tylko pod kątem audycji płyt. Setki wchłoniętych informacji. I jakieś tam kolejne pogrzebane marzenie. Ale podchodzę do sprawy pozytywnie – doświadczyłem wszak czegoś, czego większość ludzi nie doświadczy. I to z moim głosem! Mili Państwo!
No, a skoro już mam definitywnie zamknąć ten rozdział swojego życia, to muszę się na koniec przyznać do tego, że dzień, w którym nagrałem swoją pierwszą audycję, i w którym okazało się, że poszło mi na tyle dobrze, że będę mógł prowadzić ją regularnie, był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu. Hmm… napisałem coś pogrzebanym marzeniu? A może powinienem jednak skupić się na pewnym spełnionym marzeniu? Tak, tak. Pomimo mojej wiecznie naburmuszonej natury, muszę to po prostu przyznać – udało mi się spełnić jedno ze swoich marzeń (zresztą nie po raz pierwszy, i mam nadzieję, że nie po raz ostatni). A że nie rozwinęło się to do końca w tym kierunku, w którym bym sobie tego życzył? Cóż…
A jeśli ktoś chce sprawdzić, jak to się kończy (i przeczyta ten wpis odpowiednio wcześnie), to może posłuchać jeszcze naszego pożegnalnego, dwugodzinnego programu we wtorek 26 lipca 2011r. o północy na falach Radia Kampus (97,1 FM na Mazowszu; można też w necie). Zapraszam (i ostrzegam, że większość znajomych, którzy mieli z tym kiedykolwiek jakikolwiek kontakt, nie była zachwycona… chociaż warto tylko dla ostatniego kawałka).
Zatem. Do usłyszenia,
Paweł D.
niedziela, 24 lipca 2011
Magiczny klub
Szanowny Panie,
już dawno nie było takiego ruchu na forum po wpisie. Wywołał Pan tematem małą burzę, która bardzo mnie cieszy. Pomysł, że społeczeństwo mnożąc się na potęgę (ci Chińczycy!) jest w stanie zabić Boga jest ciekawy i chyba prawdziwy. Gdybyśmy tak przyjęli, jak chcą niektórzy, że Bóg to Natura…? Pomysł jest nawet baaaardzo możliwy. Odniosę się jednak tym razem do ostatniego wpisu na forum, a mianowicie Anonim napisał, że jest to blog o STAROŚCI!
Dwadzieścia osiem lat mamy na karku i już tylko gadamy o starości! Co się z nami dzieje? Czy jednak o starości? Po prostu często zauważamy przemijalność, celebrujemy ją czasem i przypominamy o niej. A przy okazji są nasze przygody, trafne uwagi, ciekawe puenty. Jednak czy nie za dużo o starości? No to specjalnie napisze o młodości, ale bliskiej starości, bo o śmierci człowieka młodszego od nas. Amy zasiliła magiczny klub 27-latków. Co w tym wieku jest… że tylu muzyków umarło właśnie mając tą magiczną cyfrę na karku? I tak sobie o tym myślę, Panie Pawle i chyba wiem, o co chodzi. Ostatnio był u mnie mój kuzyn J. I pierwszy raz w życiu pomyślałem o tym, że ja już jednak jestem starszy. Pierwszy raz zrozumiałem Pana uwagi o tym, że jesteśmy już… INNI? No więc chyba ten 27 rok jest ostatnim rokiem młodości. A 28 to pierwszy rok życia dojrzałego. Nie starego! Ale dojrzałego. Można tak powiedzieć? Pewnie nie! Pewnie jest tysiące starszych, a czujących się na młodszych. A tysiące młodszych czujących się na starszych. Może jednak jest tak, że te przejście 27-28 lat jest jakby przesileniem. I dlatego tylu muzyków, którzy przecież są ikoną życia szaleńczo-młodego umiera w tym wieku. A może po prostu, gdy zaczynasz ćpać w wieku 17 lat, to masz 10 lat życia przed sobą?
Czeka nas zatem długie… ciekawe?... i sympatyczne życie.
Gratuluję Panu,
Stefan W.
piątek, 22 lipca 2011
Bezduszny kolektyw
historia zaprawdę niebywała, a jeszcze bardziej tragiczna. Nie wiem, jak to możliwe. Hm… przypadek? No rzeczywiście nie łatwo w to uwierzyć. Tylko, jeśli nie przypadek, to co? Boski plan? Może tak być. Może ten gość z antykwariatu był dobrym człowiekiem, ale musiał dostać to przebaczenie, żeby odejść w spokoju i wzlecieć do nieba (zahaczając niechybnie o czyściec)? Może. Albo po prostu ktoś na górze chciał rozbebrać starą ranę i zobaczyć, jakiego bólu może jeszcze przysporzyć. Chyba nie będziemy w stanie tego stwierdzić. Ech… takie to życie właśnie jest. Nic pewnego. Same znaki zapytania. I żadnego sensu.
Pan zwróci uwagę, że jeśli w jakiejś grupie – rodzinie czy małej lokalnej społeczności – pojawi się taka historia, to jest przechowywana z największą starannością. Opowiada się ją dzieciom, żeby one niosły ją w świat, a żeby nikt tej historii nie zapomniał przypadkiem. Jedno, że jest ciekawa, ale czy to jedyny powód? Czy nie jest ważniejsze właśnie to pytanie, które Pan zadał, a które naturalnie pojawi się w głowie niemal każdego słuchacza? Przypadek czy nie przypadek? Taka opowieść staje się narzędziem przeciwdziałania anarchii wręcz. Bo pozwala wierzyć, że wszystko co robimy, jest gdzieś zapisywane – że to część jakiejś większej całości. I jak wychowawczo może działać! Opowiesz to dziecku i już będzie wiedziało, że zło wyrządzane nie znika i nawet po latach może zjawić się w formie namacalnej, silne i gotowe do zadawania bólu. Ale co jeśli takie zdarzenia i historie są tylko po to, żeby utrzymać w ramach społeczeństwo? Że to tylko część jakiegoś układu immunologicznego. Bo jeśli tak, to faktycznie przypadek to nie jest, ale też nasze szukanie w tym Boga okazuje się bez sensu. A zachowania nasze koniec końców zawsze będą chaotyczne, przypadkowe i prowadzić będą jedynie do wprowadzania do systemu nowych komórek, które podtrzymają ten nasz organizm przy życiu.
Ech. I się zdołowałem. Zawsze się tak dzieje, kiedy tracę wiarę w jednostkę. Chociaż… zawsze można przyjąć, że każdy jest bytem wyższym dla pojedynczych komórek swojego ciała i w tej perspektywie człowiek bogiem się jawi. Przecież jedną swoją decyzją niefortunną mogę im wszystkim urządzić Dzień Sądu Ostatecznego i wysłać w zaświaty (czyli gdzie?). Mogę im stwarzać trudne warunki życia złym odżywianiem i alkoholem. Mogę je głodzić. Mogę sprowadzać na nie choroby. Hm… może nie jest tak źle, jak człowiek sobie zda sprawę, że jest od czegoś większy. A że jest tak samo mały wobec czegoś innego… cóż… szukajmy pozytywów.
Paweł D.
PS. Pan wybaczy to gejowskie tło, ale od tych rozmów o boskości zachciało mi się wprowadzania zmian.
czwartek, 21 lipca 2011
Przypadek czy nie przypadek?
ostatanio mój brat jechał z pewnymi starszymi paniami pociągiem. Jedna z nich opowiedziała mu wspaniałą historię. A było to tak. Starsza Pani ma brata, który bronił Warszawy. Przeżył, ale zaraz po wojnie postanowił wyjechać z Polski i nigdy do kraju nie wracać. Przez lata całe mieszkał w Paryżu i ostatnio trafił do pewnej dzielnicy, a tam na pewną ulicę i tak sobie spacerując zobaczył pewien antykwariat. Wszedł do tego przypdkowego antykwariatu i przeglądając półki sięgnął mechanicznie po przypadkową książkę i zupełnie przypadkowo otworzył ją na stronie za którą założone było zdjęcie pewnego chłopaka w niemieckim mundurze. Zainteresowany podszedł do właściciela antykwariatu.
- Kim jest ten człowiek na zdjęciu?
- To ja - przyznał się mężczyzna. Powiedział też mniej więcej tak. - Znalazł Pan to zdjęcie, więc Panu jako jedynemu opowiem historię czegoś co bardzo żałuję. Kiedy byłem młody wcielono mnie do armii i wysłano do spacyfikowania Warszawy. Pamiętam szczególnie jedno zdarzenie. Była noc, a my, pamiętam jak dziś, leżeliśmy w okopach na skrzyżowaniu ulic Hożej z Kruczą. Miałem wartę, więc obserwowałem sąsiedni budynek. I nagle zobaczyłem w oknach szpaler idących świec.
Polak stał osłupiały.
- I jak zobaczyłem te świece, to zawołałem dowódcę - kontynuował Niemiec. - Zapytałem się "Co mam robić?".
- Strzelaj! - rozkazał dowódca.
- Więc posłałem serię z karabinu.
W tym momencie Polak zdjął spodnie i pokazał rany na swoich nogach.
- Do mnie strzelałeś. Zabiłeś trójkę moich przyjaciół, dziewczynę idącą przede mną zrobiłeś kaleką.
Niemiec osłupiał. Polak założył spodnie.
- Wybaczysz mi? - zapytał Niemiec.
- Wybaczam - powiedział Polak i wyszedł. Nie mógł się jednak uspokoić. Nie spał po nocach. Cały czas myślał o Niemcu. W końcu zdecydował się wrócić do tego sklepu. Na miejscu okazało się, że antykwariat został zamknięty. Pytał się zatem sąsiadów, co stało się z właścicielem. Okazało się, że był stary i umarł dwa dni temu.
Miałem ciarki jak to opowiadał brat K. Nie mam takiego jak on talentu krasomówczego, ale musi Pan przyznać, że historia jest nieprawdopodobna. Trudno uwierzyć po takiej historii, że światem rządzi przypadek.
Stefan W.
niedziela, 17 lipca 2011
Teoria światów równoległych
przepraszam za zwłokę. Wstałem dziś rześki i pełen energii, i pomyślałem – to jest ten dzień! Dzień, w którym odpiszę! Budzik zadzwonił około 5.30. Zwlekłem się powoli z wyrka. Umyłem. Zrobiłem sobie kanapki do szkoły… ehem… pracy… poszedłem na autobus. Przyjechał punktualnie. Wsiadłem. Zasnąłem. Obudziłem się już prawie przy BP, i gdyby nie mój wrodzony refleks, to mógłbym nawet nie wysiąść na tym przystanku, co potrzeba, ale udało się… wysiadłem. Byłem w pracy o 7.10. Zrobiłem sobie kawę. Usiadłem w swoim fotelu i zgodnie z założeniem zabrałem się do pisania…
obudziło mnie stukanie w rurę. No tak. W końcu mamy tę 5.30. Ojciec czekać nie będzie. Trzeba wstawać. Więc wstaję. Nie jest łatwo. Byłoby lepiej, gdybym miał wolne weekendy. Ale nie… musiałem wziąć sobie na barki dodatkową pracę. Po co? Sam tego nie wiem. Po prostu. Ale nie czas się żalić. Trzeba się streszczać, bo… ojciec czekać nie będzie. Szybkie mycie. Na golenie czasu już nie ma. Robimy kanapki do pracy. Myjemy zęby. Kawę wypiję już na miejscu. Ok - 6.00. Czas ruszać. Więc jedziemy. Boże! Jak ten mój tata jeździ! Strasznie nerwowo jakoś. Cóż, taki charakter. Jestem w pracy o 6.30. Pootwieram żaluzje, zrobię kawę, zważę się, usiądę za biurkiem i wezmę się do roboty… aaaaa… no tak… miałem coś napisać… ok…
starość nie radość Panie Stefanie. Człowiek skończył już to liceum, więc czas na poważne życie. Ech, poważne. A co to znaczy „poważne”? Czy to znaczy, że mam zrezygnować z marzeń? Co teraz? Praca? Mam wstawać o 6.30, chodzić na autobus, dojeżdżać do tego cholernego Piaseczna, do tych śrubek? I co? To jest życie? W dupie mam takie życie. Wiem, wiem. Wezmę się za naukę i za rok się uda. Jak nic. Za rok. Kurza dupa. Za rok. Mam rok w plecy. Rok życia, którego nikt mi nie odda. Ja pierdolę…
musi sam Pan przyznać, ze Sylwester okazał się dosyć dziwaczny. To, że byliśmy w leśniczówce, odcięci niemal od świata, to jeszcze nic. To, że wypijaliśmy nieokreślone ilości Brzychcówki, to w zasadzie norma. Ale fakt, że Pan T. dostał po twarzy od dziewczyny, która broniła swojej dziewczyny?! Toż to być nie może! Chociaż… „broniła” to może nie jest najlepsze określenie. Jedno Panu powiem. Pan A. był zszokowany lekko. A chociaż ja się już w życiu napatrzyłem trochę na to i na tamto, to też scenariusza takiego przewidzieć nie mogłem…
jedno Panu powiem. Matura to pikuś. Jakoś sobie poradzimy. Przeszliśmy przez te cztery lata i przecież ostatnimi debilami nie jesteśmy. Zdamy. Ale co dalej? Myślał Pan już nad tym? Jak się na dzienne nie dostanę, to się pochlastam chyba. A może wtedy gdzieś wyjadę. Za granicę w sensie. Chociaż… nie wiem skąd mógłbym wziąć kasę na początek. Chyba czeka mnie wtedy kariera w Call Center. Ale na co Pan idzie? Ja spróbuję na dziennikarstwo. Na UW. Mama mi ciągle truje, żebym się uczył, bo podobno myślę, że to takie „hop siup”. Nie myślę tak oczywiście, ale przecież niektórych rzeczy nie przeskoczę. Prosta sprawa. Koniec końców – impreza będzie po maturach. Chyba zresztą w tę sobotę przed egzaminami na to cholerne dziennikarstwo. Rodzice mnie zabiją. Ale co tam – kiedy będziemy się bawić, jeśli nie teraz?
będę szczery – dziwnie jest podróżować samemu. Niby czuję się trochę jak w jakimś filmie. Jak samotny bohater, który przeżywa swoją wielką podróż, ale jednak… dziwnie tak, kiedy wieczorem nie ma się do kogo odezwać. Dziś nocuję przy samym szlaku. Jest tu całkiem ładne jezioro i takie spore drzewo, pod którym rozłożyłem namiot. Problemem jest tylko taki mały wodospad (wodospadzik?), który znajduje się zaraz obok. Myślałem, że szum wody jest niemal zawsze usypiający, ale nie wyobraża Pan sobie, jak to (za przeproszeniem) napierdala. Oczywiście. Mógłbym przestawić namiot w inne miejsce, ale tu jest na górce i w miarę sucho. Poza tym ludzi tu nie ma… a dalej na polanie są. Wiec zostanę tu. Nic. I tak po całym dniu łażenia z tym wielgachnym plecakiem jestem tak zmęczony, że zasnę gdziekolwiek. Chociaż dziś wieczór jest piękny i mógłbym jeszcze sobie posiedzieć. Ale samemu to trochę bez sensu. Generalnie to siedzę właśnie na wielkim głazie. Otacza mnie woda (bo głaz ten znajduje się już w jeziorze – jakieś dwa metry od brzegu). Świecę sobie latarką i zapisuję kolejne strony w moim czerwonym kajecie… chociaż… strony to za dużo powiedziane… tak samo kolejne… myślałem, że ten czerwony zeszyt będzie mi pamiętnikiem z tych naszych całych wakacji, ale jak wstawałem tak codziennie do tej pracy, to jakoś nie chciało mi się pisać. Teraz znowu, jak cały dzień tak łażę, to też mi się nie chce pisać – tylko batoniki bym wpierdalał. Zakochałem się w czekoladzie. A w zasadzie… oni tu mają takie zajebiste batoniki, czy może w sumie czekoladki, które mają w sobie tak dużo powietrza. Nie bąbelki, tylko takie rozwarstwione są. Super. To moja największa radość tu.
słyszę znów jakieś piski. To mój pies próbuje wydostać się ze swojej zagrody. Ona (bo to suka) jest doprawdy jakaś dziwna. Czeka tak do 3 w nocy, żeby wszyscy już spali, i wtedy zaczyna te swoje koncerty. Podgryza deski, próbuje wyrwać drzwiczki – a przy tym piszczy. A przecież cały dzień lata. Nie mogłaby w spokoju przespać tej nocy? Przecież rano się ją puści. A tak… ja nie zasnę, wtedy rano wstanę niewypoczęty i mój plan, żeby odpisać Panu z pracy, z samego rana, weźmie w łeb. Ale spróbuję. Ciekawe czy mnie ojciec znów obudzi przed 5.30, bo jeśli tak, to chrzanię to i jadę autobusem. Zawsze zyskam te dwadzieścia minut snu. A co!
nie wiem tak naprawdę, co mam Panu napisać. Siedzę w tym domu i siedzę, i już dostaję bzika. To nienormalne, żeby facet w sile wieku siedział i marnował swoją energię na nic. Już nawet nie rozsyłam CV za dużo. Nie ma gdzie. Nie mam koncepcji. Nie mam siły i nie mam chęci. Wyjechałbym za granicę, ale nie mam kasy na początek. Ale z kolei tu też już chyba nic mnie nie czeka. Ambicje mi się kurczą, jakbym nagle wlazł do lodowatej wody. I gdzie tu myśleć o rodzinie, dzieciach, o poważnym życiu.
przedwczoraj jeszcze byłem we Freiburgu. I powiem Panu szczerze, że to zupełnie inny świat. Przede wszystkim Ci ludzie – są tacy… fit! Biegają i na rowerach jeżdżą (po górach!), no i w parkach w gry ciągle jakieś grają. Są (być może przez to właśnie) jakby bardziej optymistycznie do świata nastawieni. I poza tym samo miasto. Jest ładne. Architektura jest ładna. I jest spokojnie. I mają te ścieżki rowerowe wszędzie. Nie to, co tu.
dlaczego zaczynam dopiero teraz? Jak zwykle, wrodzone lenistwo nie pozwalało ruszyć mi palcem u stopy... a przynajmniej nie więcej, niż było to konieczne. Właściwie to właśnie sobie uświadomiłem, że … tak, tak! Dziś mija równo miesiąc, od kiedy – z poczciwym Panem Stefanem – wyruszyłem na „wyprawę życia”. Mr S. stwierdził z uśmiechem – przeżyliśmy! A co poza tym?
Jest 17 lipca 2011 r. Przeżyliśmy. A co poza tym?
Pozdrawiam,
Paweł D.
sobota, 9 lipca 2011
Tak czy nie?
dylematy. Podjęcie decyzji. Decyzja sama w sobie. Decyzyjność głupcze - krzyczy głos w mojej głowie! Wybór mnie interesuje. Od tego najmniejszego, polegającego na tym jaką koszulę założyć do pracy, po życiowe wybory. Wybór oznacza zadecydowanie czy dla mnie dobre jest To, czy jest Tamto. A w ogóle czy ważniejsze jest moje dobro czy innych. Czy moje To nie skrzywdzi czyjegoś. A jak To na pierwszy rzut oka wydaje się lepsze to czy To w przyszłości rzeczywiście będzie lepsze? A jeżeli już wybrałem To czy nie będę żałował Tamtego? Mówią ludzie: niczego nie żałuję - a ja myślę, że kłamią parszywie. Niech im nos urośnie. Nie można niczego nie żałować? To tak jakby nie uczyć się na błędach, jakby się nie zmieniać, jakby być cały czas dzieckiem. No więc decyzja Panie Pawle, decyzja w napisaniu czegoś, zrobieniu czegoś i byciu jakimś. Czy zostać w mieście czy wyruszyć w świat? Czy jechać dziś czy jutro? Co zrobić i jak się zachować?
Ma Pan problem z decyzyjnością?
Stefan W.
środa, 6 lipca 2011
Pacnijta mnie ludzie!
może to zabrzmi rozpaczliwie, a może i żałośnie, ale muszę tu dziś napisać cokolwiek. A cokolwiek oznacza naprawdę – COKOLWIEK. Moje – i tak zazwyczaj skromne - siły twórcze są chyba na wyczerpaniu zupełnym. Pomysły znikają, zanim jeszcze zdążą rozgościć się w mojej łepetynie. Dno.
Cóż jest temu winne? Czy to jesień w środku lata? Czy to nadmiar pracy? Czy to wstawanie o 5.30 pięć razy w tygodniu, a o 6.30 w sobotę i w niedzielę? Czy to odchodząca gdzieś w siną dal młodość? Czy może źle się odżywiam? A może to sformalizowane kontakty z ludźmi? Może brak luzu? Może to nieprzyjemny zapach w pokoju? Może to za mało zmian? Może nuda? Może brak wiary? Może to tysiąc innych małych rzeczy? Nie wiem.
Nie wiem też zupełnie czym też mógłbym się z Panem podzielić. Powinienem zatem milczeć. Ale głupio tak milczeć.
Może zróbmy tak, że Pan mi coś narzuci. Temat jakiś. A ja spróbuję się odnieść… pociągnąć to jakoś… zmuszę do refleksji pusty baniak.
Przepraszam za beznadziejność moją tym samym. Mam nadzieję, że to przejdzie mi.
Pozdrawiam,
Paweł D.