piątek, 22 lipca 2011

Bezduszny kolektyw

Szanowny Panie,

historia zaprawdę niebywała, a jeszcze bardziej tragiczna. Nie wiem, jak to możliwe. Hm… przypadek? No rzeczywiście nie łatwo w to uwierzyć. Tylko, jeśli nie przypadek, to co? Boski plan? Może tak być. Może ten gość z antykwariatu był dobrym człowiekiem, ale musiał dostać to przebaczenie, żeby odejść w spokoju i wzlecieć do nieba (zahaczając niechybnie o czyściec)? Może. Albo po prostu ktoś na górze chciał rozbebrać starą ranę i zobaczyć, jakiego bólu może jeszcze przysporzyć. Chyba nie będziemy w stanie tego stwierdzić. Ech… takie to życie właśnie jest. Nic pewnego. Same znaki zapytania. I żadnego sensu.

Pan zwróci uwagę, że jeśli w jakiejś grupie – rodzinie czy małej lokalnej społeczności – pojawi się taka historia, to jest przechowywana z największą starannością. Opowiada się ją dzieciom, żeby one niosły ją w świat, a żeby nikt tej historii nie zapomniał przypadkiem. Jedno, że jest ciekawa, ale czy to jedyny powód? Czy nie jest ważniejsze właśnie to pytanie, które Pan zadał, a które naturalnie pojawi się w głowie niemal każdego słuchacza? Przypadek czy nie przypadek? Taka opowieść staje się narzędziem przeciwdziałania anarchii wręcz. Bo pozwala wierzyć, że wszystko co robimy, jest gdzieś zapisywane – że to część jakiejś większej całości. I jak wychowawczo może działać! Opowiesz to dziecku i już będzie wiedziało, że zło wyrządzane nie znika i nawet po latach może zjawić się w formie namacalnej, silne i gotowe do zadawania bólu. Ale co jeśli takie zdarzenia i historie są tylko po to, żeby utrzymać w ramach społeczeństwo? Że to tylko część jakiegoś układu immunologicznego. Bo jeśli tak, to faktycznie przypadek to nie jest, ale też nasze szukanie w tym Boga okazuje się bez sensu. A zachowania nasze koniec końców zawsze będą chaotyczne, przypadkowe i prowadzić będą jedynie do wprowadzania do systemu nowych komórek, które podtrzymają ten nasz organizm przy życiu.

Ech. I się zdołowałem. Zawsze się tak dzieje, kiedy tracę wiarę w jednostkę. Chociaż… zawsze można przyjąć, że każdy jest bytem wyższym dla pojedynczych komórek swojego ciała i w tej perspektywie człowiek bogiem się jawi. Przecież jedną swoją decyzją niefortunną mogę im wszystkim urządzić Dzień Sądu Ostatecznego i wysłać w zaświaty (czyli gdzie?). Mogę im stwarzać trudne warunki życia złym odżywianiem i alkoholem. Mogę je głodzić. Mogę sprowadzać na nie choroby. Hm… może nie jest tak źle, jak człowiek sobie zda sprawę, że jest od czegoś większy. A że jest tak samo mały wobec czegoś innego… cóż… szukajmy pozytywów.

Paweł D.

PS. Pan wybaczy to gejowskie tło, ale od tych rozmów o boskości zachciało mi się wprowadzania zmian.

7 komentarzy:

  1. przez to tło myślałam że się pomyliłam! A co do komórek to muszę zdołować pana, bowiem niestety nie tylko Pan może nad nimi panować ale też one wpływają na pana. I panem sterują, a jak się zaczną namnażać niezdrowo w jednym miejscu to mogą nawet pana wykończyć. Także Bogiem a prawdą, nie jest człowiek bogiem nawet dla swoich komórek.

    OdpowiedzUsuń
  2. hmm... myśli Pani zatem, że możemy i my możemy wykończyć Boga, jak się zaczniemy namnażać zbyt szybko w jednym miejscu? teraz widzę, że zaiste wielkie plany mają ci Chińczycy!

    OdpowiedzUsuń
  3. możemy możemy... ładnie

    OdpowiedzUsuń
  4. Raczej miałam na myśli, że daleko nam do Boga. Nie wzięłam pod uwagę Chińczyków. Ale idąc tym torem, wykończenie swego boga jest równoznaczne z samobójstwem.

    OdpowiedzUsuń
  5. niby tak, ale jakie doniosłe:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czy to tło tak podziałało na takie przemyślenia,pogoda,czy historia brata Stefana? A może po porostu oglądamy się za siebie? Starzejemy się.....?

    OdpowiedzUsuń
  7. na moje oko, to ogólnie ten blog jest o starzeniu się:)

    OdpowiedzUsuń