niedziela, 26 stycznia 2014

Słowo na h.

Szanowny Panie,

intencja a jej odbiór to jak widać dwie różne rzeczy. Żyjąc w swoich myślach, nie zdaje sobie często sprawy, że moje wyrażenia wynikające z toku rozumowania, nie są zrozumiałe dla całego świata, a nawet mi najbliższych. Nie raz już się z tym zderzyłem, że moje próby absurdu, sarkazmu czy cynizmu brane były za zupełnie co innego. Niedoskonałość to jedna z moich najlepszych cech, więc bardzo nie rozpaczam, gdy coś mi się nie uda. Staram się poprawić. Kiedy jednak jest doskonale?

W związku z tym pytaniem, bardzo interesuje mnie słowo na h. W mitologii greckiej H. była matką Agaue, Autonoe, Ino, Semele i Polidora. H. nie była jak jej dzieci: niepoukładane, zazdrosne, szerzące potwarz, ulegające namiętnościom. Jej życie z mężem, Kadmosem, założycielem Teb płynęło w ładzie i symetrii.

Nie zdając sobie nawet z tego sprawy tęskno mi do takiego poukładanego bycia. Do takiego, że mógłbym powiedzieć: wiesz za 25 lat kupię jacht i popłynę z żoną dookoła świata. Za 25 lat spłacę akurat kredyt, wychowam dzieci i wtedy przyjdzie właśnie czas na podróż życia, na żagle i ocean. A potem osiądę sobie w jakimś domku niewielkim i dogrzeje stare kości w kwiatach i wśród przyjaciół. Czym jest h.?

W muzyce to sposób łączenia wielodźwięków, albo instrument. Analogia kontrastów, tonów, kolorów. Zgodność z prawem natury. Logiczna prostota. Znalezienie h. w sobie jest istotą. Ale żeby znaleźć ją, chyba należy pogodzić się ze swoją niedoskonałością.

Moje własne dążenie do tego, abym był jak najlepszy, prowadził możliwie najciekawsze życie, abym brał garściami z każdego oddechu nie ma nic wspólnego z h. Bo powoduje spinanie się w sobie. Jeżeli stawiam sobie za cel, że będę doskonały to każde moje potknięcie sprawi, że jestem wystawiony na pośmiewisko. A przynajmniej tak się czuję. Mało tego, nie jestem na tyle poukładanym organizmem, że do tej doskonałości dążyć będę wytężoną pracą, z planem w ręku. Raczej moje wybory i życie porównać należy do sinusoidy. Raz mi się chcę, innym razem nie ruszę się z mieszkania. Na własny użytek nazywam to "rwaniem". Pojęcie polega na tym, że jeżeli wyobrazimy sobie, że mamy skosić trawnik, to zamiast użyć systemu i maszyny, ja biegam z miejsca na miejsce i wyrywam rękoma kępy trawy. Trawa i owszem będzie skoszona, ale co się nabiegam to w nogach.

Śmieszy mnie, że potrafię zadecydować o całym swoim dniu, tygodniu, a może nawet życiu w ciągu jednej chwili. Moje plany idą w łeb, gdy poczuje zew, zmienny wiatr. Czym więcej śmieje się z siebie, tym bardziej zdaje sobie sprawę z niedoskonałości, a zatem bliżej jest słowu na h.

Najbardziej interesująca z córek H. była Semele. Ciekawość podsycona przez zazdrosną Herę, sprawiła że zginęła rażona piorunem, gdy namówiła swojego kochanka do ukazania się w swojej czystej postaci. Wcześniej jednak z bogiem spłodziła Dionizosa. Za chichot historii uważam, że pijak, czciciel chwili jest wnukiem Harmonii. Mitologia głupia nie jest, więc coś w tym musi być.

Stefan W.

czwartek, 23 stycznia 2014

Juwenalia

Szanowny Panie,

a czy Pana Babcia byłaby zachwycona tym, że po takim zakończeniu wrzucił Pan teledysk z hitlerowcami (znając jej nastawienie do tematu)? Swoją drogą Sen o Warszawie w takiej oprawie mnie osobiście wydaje się co najmniej niesmaczny. Dobra, nie czepiam się, bo autorytetem w sprawach poprawności pewnie nie jestem.

Śniło mnie się dziś, że spotkałem kolegę (tego samego, co mi ostatnio dowalił z tym Neilem Youngiem) i powiedział mi, iż tak naprawdę nie skończyliśmy studiów. Okazało się, że na ostatnim roku błędnie wpisano nam punkty za jeden z przedmiotów i dyplom dostaliśmy przez pomyłkę. Co za tym idzie - trzeba nam było wrócić na uczelnię. Nawet Pan nie wie, jak się ucieszyłem. 

Pannie J. śniło się za to, że miała szesnaście lat. Nie znam szczegółów, bo to i nie mój sen, ale później chodziła i gadała, że chciałaby mieć znowu te szesnaście lat. Nie dziwię się wcale.

Tymczasem ja mam trzydzieści, a ona dwadzieścia pięć. Rocznikowo to nawet trzydzieści jeden i dwadzieścia sześć.

Antoni ma miesiąc. Jak tak pomyśleć dłużej, to od doskonałego wieku lat piętnastu (który to można uznać, za początek tej młodości młodzieżowej, która nie jest już dziecięcością, ale która nie myśli jeszcze nawet o dorosłości) stoję w tej samej odległości, co mój syn. A wydaje mnie się, że piętnaście lat miałem całkiem niedawno. Chyba w takim razie, Szanowny Panie Stefanie, my znamy się właśnie jakoś piętnaście lat. Czy czternaście?

Wyrzucam więc sweterek w serek. Gardzę sweterkiem, gardzę serkiem - tym ząbkiem obmierzłym, symbolem zniewolenia. Biorę czarne dżiny. Nożyczki. Ciach, ciach. Ciął Pan kiedy? Ciach, ciach nie wystarczy. Trzeba - ciach, ciach i ciach, i ciach... ciach, ciach... i jeszcze ciach. Później należy strzępić. Marteny na nogi. Z blachą. Najlepiej kolorowe. Rewitalizuję koszulkę z Wishlist. Potargam włosy. Tzn. poczekam aż urosną i potargam. Pajacyk. Utknął w dziecięctwie. Zapuści kozią bródkę? Łukasz chyba. Uciekać, uciekać! Toż to szatnia pod schodami. Tam Kalibra puszczają. Tam się schowam przed pajacem! Starym dziadem. Leci, baran! Widzę go przez szpary w deskach. Szary, twarz nalana, zarost jednodniowy. Oczy ma jakieś dziwne, matowe - czy on żywy w ogóle? Kołowaty. Do klas zagląda. Węszy. W kurtki się wkopię. Dziewczęta - nie wydajcie, spławcie go, oszukajcie! W kącie, za ławką, w kurtach siedzieć przyszło. Zdrzemnąć się można.

Dzwonek. Na korytarze ludzie wylegli. Gwarno i ciasno. Zgubi się, zgubić się musi. Nos za kraty szatniane wystawiłem, twarzą przylgnąłem do prętów metalowych. Z lewej - nic. Prawa - pusto. Tylko ostrożnie. Dzięki za pomoc, dziewczyny! Idę. Przy kibelku nic nadzwyczajnego. Tłumno, dymno. Chemia, siki i papierosy. Dryblasy z ósmej klasy. Koledzy z A mówią, że pod sklepikiem zglądał. Marchewa twierdzi, że na sali gimnastycznej go widział, ale kto by rudemu ufał? Wdrapię się na grzejnik w przebieralni. Tam jest widok na cały wybieg. Jest! Kanalia! Dlaczego nie przepędzą? Czy ślepi? Przecież to wapniak. Piernik bury. Może spłoszyć nie chcą? Na policję zadzwonili i liczą, że dilera capną. No nie, przecież nikt idiotą nie jest. Kto widział takiego starego, co na teren wchodzi, żeby sprzedawać? Od tego młodzi. Każdy wie, że kramik tu ma siostrzeniec polonistki - wredny herbatnik z siódmej B. Nikt by nie uwierzył, że ktoś nagle mu w drogę wejdzie. No, nie widzą go chyba. Nie widzą. O, skubaniutki! Zawinąć rękawy? Ale większy. Nie dużo wyższy, ale masa! Z tą masą nie wygram! Przez dziurę w parkanie, za płot go nie wypchnę. A jak złapie, to uwięzi! Biegiem na drugie. Zielonka w informatycznej przysypia. Klucz do kanciapy mu podwędzę. Tam się zadekuję i figa. Niech szuka. Przeczekam.

Paweł D.

wtorek, 21 stycznia 2014

Warszawski dzień

Szanowny Panie,

mroźne miasto zza oknami mieszkańców, takie szare, czarne i wietrzne. Wieczne. Latarnie migoczą w tym chrzęście śnieżnym. Ludzie się śpieszą, knajpy zamknięte, cukiernie puste, a antykwariaty podświetlone. I wtedy na tle tego czarnego miasta pojawia się zielono-żółty balon, z którego kosza bije światło. Szperacz szuka czegoś, kogoś w liniach ulicy. Ludzie nie widzą balonowych kształtów, bo ich tam nie ma. Dla nich nie ma, światło nie istnieje. Za to szum samochodów, gwar ściszony na chwilę. Ten balon nie leci tylko na sznurku się porusza, a nad sznurem łódki trzy drewniane, rzeźbione. Wszystko to wisi na żyrandolu i szuka inspiracji. Ma pobudzać do snucia marzeń, do opowiadania bajek o łodziach co po morzach hasają, o wyspach co toną i ich mieszkańcach, którzy nie ratują się nawzajem. To taka bajka. Pierwszy raz ktoś opowiedział mi bajkę, a przecież bajek się zawsze domagam. 

A w szafach enigmy i muzyka nad światem spływa i śpiew męski, chór żeński, szyld i trampki. A księżyca nie ma na niebie. Nie, nie zasłonił go balon i łódki drewniane, tylko chmury gęste. Zastępuje jego, tego księżyca, to kino Luna. A tam absurd, opary i jedno siedzenie w rzędzie trzynastym zajęte. A film z oczkiem puszczanym za osiem złotych o tym, że wojny mogło nie być i Warszawa zostałaby taka stara, przedwojenna, Hitler kaput. I chasydzi chodzili by po mieście bez ochrony i śpiewali i targi. I "i" się powtarza. I to i tamto i nie ma i jest, i robić, i lenić, i śpiewać, i milczeć, i koty miauczące, i psy siusiające, i dziewczyna piękna, i mężczyzna nagi, i wanna, i karamba. Na maszynie pisze do szycia marki SINGER. Uruchomić jej nie mogę, bo paska nie ma, a na dole baba wali w sufit, że hałas. Hamak  i ryba, i okno, i zima.

Nie ma dnia bez linii - Piliniusza zdanie. Chodzi chyba o pracę. Ciekawe ile osób teraz w Warszawie uprawia seks? - to Amelia. Dwadzieścia pięć - nie licząc prostytutki na Ursynowie - to już ja. Na moim biurku gnije ogryzek po jabłku. Na moim biurku leży szakla kradziona z żaglowca, a na niej ślubowanie Amor Omnia Vincit, a siedzę na kocu z Recife. A wszystko w absurdalnie realnym mieście co jeszcze istnieje. Mróz o tym przypomina. 

Dzisiaj jest Dzień Babci. Powiem Panu coś o mojej babci: ja ją bardzo kocham.

Stefan W.


sobota, 18 stycznia 2014

Don't Let It Bring You Down

Szanowny Panie,

zwariuję z tą techniką całą! Dziesięć minut mi zajęło, żeby się w ogóle zalogować na tego bloga - skandal! Ale do rzeczy...

...bo widzi Pan, chcę Panu napisać, jak to pozornie mała rzecz potrafi człowiekowi spartaczyć dzień. Ha! Dzień? Dni. Tygodnie  być może. Niby nic. Dostałem z rana maila od mojego kolegi. Ot taki tam mail-ciekawostka: że ten kolega mój wpadł przypadkiem na ciekawą stronę, no i na tej stronie są recenzje płyt Neila Younga. Recenzje – no rzeczywiście – czym ma mnie to znowu zaciekawić? Przecież ja sam wiem o dziadku Neilu całkiem sporo, a co najważniejsze od dłuuugiego czasu pracuję w sekrecie nad pełną bazą recenzji wszystkich albumów w dorobku tego szanowanego muzyka. A trzeba Panu wiedzieć, że katalog jego muzycznych dokonań jest naprawdę obszerny. Na dzień dzisiejszy to trzydzieści cztery płyty studyjne, siedem koncertowych, do tego kompilacje, no i oczywiście albumy wydane z Buffalo Spriengfield i Crosby, Stills, Nash & Young. Znam je wszystkie. Większość prawie na pamięć.  Napisałem już opracowania do więcej niż połowy. W większości są to recenzje, z których jestem... a raczej byłem zadowolony. No bo właśnie. Wszedłem na tę stronę, co mi ten kolega polecił, żeby zobaczyć te marne wypociny jakiegoś podrostka. I wie Pan co? Nie były to wcale wypociny. Cały dorobek Younga pod lupą. Historie poszczególnych albumów, które składają się na jedną spójną opowieść. Rewelacja. Dobrze napisane, naszpikowane faktami. Dużo lepsze niż te moje... wypociny. 

Może nie powinno mnie to zmartwić. Ale zmartwiło jednak. Myślałem (głupio, rzecz jasna), że w Polsce Neilem Youngiem nikt aż tak się nie przejmuje i że to moje opracowanie jego pełnego dorobku będzie pierwszym i najlepszym w całym naszym polskojęzycznym internecie. No i w jednej chwili rozwiały się te moje naiwne plany. Małe, niezbyt mądre marzenie - no pewnie nie ma co się za bardzo przejmować. Tylko szkoda tego całego czasu, co to na to poświęciłem. 


Kolejny znak, że jak się jest trzydziestakiem, to należy już zajmować się poważniejszymi sprawami. Może właśnie nauczyć się ludziom długopisy sprzedawać?

A tak w ramach pointy:



Paweł D.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Sprzedaj mi ten długopis

 Szanowny Panie,

nasza fanga nie odniesie sukcesu, bo też nie sukces jest w jej istnienie wpisany. Możemy cieszyć się, gdy czytelnictwo przekroczy 110-120 internautów, ale w zasadzie jest to mało ważne. Fanga jest dla pana i dla mnie, a sprzedawać reklamy, albo coś pod nią nie mam zamiaru.

Gdybyśmy jednak zechcieli kogoś namówić na przekazanie nam pieniędzy za pisanie do siebie listów musielibyśmy...? No właśnie? Co? Jak sprzedać fangę? Jak sprzedać komuś długopis? Nie mam pojęcia, a o tym jest film Wilk z Wall Street w reż. Martina Scorsese, wg scenariusza Terence Winter (Rodzina Soprano, Xena: wojownicza księżniczka) i z rewelacyjnym Leonardo DiCaprio (jeżeli nie dostanie za tą rolę Oscara, to ja Akademię Filmową mam w głębokim poważaniu).

Każdy z nas chce być bogaty i dojść do bogactwa w jak najprostszy sposób. Nie? Nie miło byłoby mieć 20 mln na koncie w szwajcarskim banku, jacht tak luksusowy i tak niepotrzebny jak krawat w pidżamie, kobiety rodem ze stron Playboya, używki, których użycie kojarzy się ze śmiercią Amy Winehouse? Myślę, że wielu zrobiłoby wiele za takie życie? Najlepiej byłoby się przy tym nie narobić. Wpaść na genialny pomysł? Powiedzmy? Sprzedawanie akcji śmieciowych (nie mających żadnych szans) bardzo bogatym amerykanom i branie za to ogromnej prowizji!!! Trzeba tylko nauczyć się sprzedawać długopis, czyli przekonać, że ten długopis jest ci potrzebny teraz i za duuuże pieniądze. Bo w zasadzie jesteś kretynem, któremu wciśnie się każde gówno, jeżeli tylko obdarzysz mnie zaufaniem. A potem to już dziwki, karły w kombinezonach na rzepę rzucane w tarcze, sekretarki golone na łyso za 10 tys. dolarów i zegarki za miliony, o które bije się tłum maklerów!  No bo jak będziesz dobry, to za parę lat będziesz jechał swoim nowiutkim białym Porsche z cytatą żoną i staniesz na światłach obok kumpla, któremu się nie powiodło. Dlaczego? Bo był leniwy, więc niech pracuje w McDonalds, opycha się chińczykiem, który jest żarciem wietnamskim i posuwa swoją tłustą i brzydką żonę. Przegrany! To nie jest Ameryka

Ameryka to sukces! 

Film biograficzny! Trwający trzy godziny! Bez zwrotów akcji! Z narratorem, który tłumaczy nam kolejne tajniki giełdy!!! Co zrobić aby ktokolwiek wytrzymał w kinie? Nie wystarczy pokazać dosyć szczegółowo przebiegu pięciu czy sześciu orgii. Cycków? Dup? Nawet pięknych dup!? Gagów? Nie. Trzeba nakręcić dobry film.  Chwilami może się dłużyć, w tych momentach, w których mamy przerwę między jedną a drugą imprezą. Te momenty są jednak świetnie napisane, dwa czy trzy razy dialog jest genialny... chapeaus bas!

Wilk... nie jest dla wszystkich, bo jest niesmaczny, DiCaprio ma np. wsadzoną czerwoną świeczkę w dupę. DiCaprio robi sobie lewatywę. DiCaprio ślini się i poci, i chędoży (przepraszam za takie słowo, ale inaczej w tym wypadku się nie da napisać). Żeby zobaczyć takiego DiCaprio, europejscy maklerzy jednak wynajmują całe kina zapraszając swoich klientów, którzy pchają się drzwiami i oknami. Widzą świat, w którym pieniądze powierzają bandzie cwaniaków co to nie mają często matury. Miliarderzy i ciułacze inwestują w wirtualny papier, bo chcą z bogaczy stać się arcybogaci. Bo chciwość jest dobra. 

I może to wszystko jest przerysowane i może tak nie jest naprawdę. Niektórzy tłumaczą, że to mylny obraz rzeczywistości. Film powstał na bazie autobiografii Jordana Belforta, a to prawdziwy cwaniak, co potrafi każdemu wcisnąć długopis.  

Nawet jeżeli to nieprawda, najgorsze jest jednak, że po wyjściu z kina, nie mam Wilkowi za złe, że jest taki a nie inny. Wręcz przeciwnie! Jest niesmaczny, jest chciwy, jest obrotny, jest dziwkarzem, jest dupkiem, jest zdrajcą, kłamcą, wykolejeńcem, cwaniakiem, a jednak go lubię. Albo jestem podobny do niego, albo może on jest cholernie dobrym sprzedawcą?

Stefan W.

środa, 8 stycznia 2014

Motylki i znaczki

Szanowny Panie,

jak się tak głębiej zastanowię, to wychodzi na to, że jestem typem zbieracza. Na samym początku zbierałem bronie. Miałem zatem całą kolekcję przeróżnych pistoletów, szablę, dwie szpady zrobione jeszcze przez mojego tatkę i hełm, czy raczej kasek. Najważniejszą z moich broni był pistolet-wiatrówka, który dostałem od starszego kuzyna. Miał urwaną zewnętrzną część lufy, która przez to kręciła się wokół wewnętrznej części, a co za tym idzie muszka nigdy nie była tam, gdzie powinna. Mały mankament. Bo najważniejsze, że ten pistolet naprawdę strzelał! I nie trzeba było specjalnych pocisków. Wystarczyła grudka ziemi i już - można było kogoś ukąsić w nogę lub szyję. Moi rodzice do tej pory wspominają: Chodził uzbrojony po zęby, jak Gorbaczow.

Moje militarne fascynacje przeminęły jednak dosyć szybko. Następne w kolejności były chyba klocki LEGO. Pierwsze komplety kupowane były jeszcze w Peweksie. Założę się, że LEGO to i Pan zbierał, bo przez ten etap to akurat większość dzieci przechodzi. W moich czasach były cztery główne linie: piraci, zamki, miasto i kosmos. Nie miałem chyba nic z zamków i tylko jedną małą wyspę z piratów. Skupiłem się na mieście i kosmosie. Miałem duży wóz strażacki, komisariat policji, restaurację, wyścigówkę, motorówkę, wóz safari, śmieciarkę, kilka statków kosmicznych - było tego całkiem sporo. Później trzymałem wszystko w dużym wiadrze. Codziennie wysypywałem całą kupę klocków na podłogę i całymi godzinami konstruowałem. Mama była dumna z moich zdolności i myślała pewnie, że inżynier ze mnie będzie. Niestety...

...jakoś w 1991 r. w kiosku trafiłem na Spider-Mana. Komiks rzecz jasna. Później okazało się, że wydawnictwo TM-Semic rozpoczęło nowatorskie przedsięwzięcie wprowadzania na polski rynek kilku popularnych amerykańskich serii. Jeśli dobrze pamiętam, to zaczęli właśnie od Spider-Mana, Batmana i Supermana, a później dorzucali kolejne: X-Men (moi ulubieńcy), Green Lantern, Transformers, G.I. Joe. I jeszcze różne wydawnictwa zbiorcze - Wydania Specjalne i Mega Marvel. Komiksy lubiłem już wcześniej - katowałem Asteriksa, Kajko i Kokosza, a przede wszystkim Thorgala. Jednak złapałem się na tych facetów w rajtuzach zza wielkiej wody i od tamtej pory wszystkie pieniądze wyciągnięte od rodziców wydawałem na te historyjki obrazkowe. Czy powinienem się tego wstydzić? Sam nie wiem. U mnie w podstawówce dziewczęta zawsze trochę kpiły z tej dziedziny sztuki, więc jakoś dumny z tego nie byłem. Ostatecznie cały rynek polskich komiksów popadł w kryzys jakoś w drugiej połowie lat 90. a ja powoli wchodziłem w okres dorastania, więc i więcej pieniędzy zaczęło iść na piwo. I się skończyło. Kartony z komiksami leżą jeszcze gdzieś w przechowalni i czekają... W ramach uzupełnienia dodam, że dziś rynek komiksów w Polsce ma się bardzo dobrze, a młodsze pokolenia jakoś przychylniej patrzą na amerykańską popkulturę. Ja już pieniędzy na komiksy nie wydaję, ale od jakiegoś czasu znowu zwykłem je czytywać - teraz w wersji elektronicznej. Cóż, chyba już nigdy nie dorosnę. 

Późna podstawówka i liceum to z kolei czas muzyki i kaset magnetofonowych. W zasadzie to wszystko zaczęło się od Pearl Jam... ale chyba już kiedyś o tym pisałem, a jeśli nie, to pewnie jeszcze nie raz napiszę. To, co w tym momencie ważne, to sprawa samego gromadzenia rzeczy. W okresie dorastania zbierałem zatem kasety. Teraz to trochę dziwne się może wydawać, bo na pewno nie jest to najlepszy nośnik w historii, ale nikt nie wybiera sobie czasów, w których przyszło mu dorastać. Zresztą kasety miały swoje plusy. Po pierwsze nie były drogie, dzięki czemu wystarczyło, żebym posępił trochę wśród znajomych na przerwie śniadaniowej i jak dobrze poszło, to na nowe Smashing Pumpkins już było. Drugą zaletą kaset było to, że trzeba je było przewijać, więc nie za bardzo chciało się ciągle mielić w tył, żeby wracać ciągle do tego samego kawałka, dzięki czemu albumy przesłuchiwało się od dechy do dechy.  Teraz większość płyt zna się  na wyrywki. Ciągle słucha się tylko kilku ulubionych utworów, przez co album muzyczny traci swoje walory jako skończona całość. Ja więc kasety nadal darzę sporą sympatią. Niestety w pewnym momencie bardzo obniżyła się jakość wykonania tego nośnika, a co ważniejsze płyty CD w szybkim czasie wyparły kasety i dostępność nowych wydawnictw stawała się coraz mniejsza, a w końcu żadna.Chcąc nie chcąc moje zbieractwo kasetowe rozeszło się po kościach.

Na studiach jakoś mnie się pozmieniało, bo nic nie zbierałem. Nie wiem... to chyba kwestia kasy. Bo już od rodziców nie wypada wyciągać (za dużo), a pracować się jeszcze nie chce za bardzo, a nawet jak się już coś zarobi, to są wydatki priorytetowe (czyt. chleb i parówki na śniadanie w parku za wydziałem, piwo między zajęciami, jakaś impreza w czwartek na koniec tygodnia). Chociaż podejście też chyba miałem inne. Nie żebym jakoś zapuszczał się za bardzo na lewo, ale zbytnie skupienie na rzeczach materialnych wydawało mnie się po prostu niegodne...

Lata po studiach minęły mi jak jeden dzień. I tak...

...w kwietniu 2013 r. dostałem od Panny J. na urodziny wzmacniacz Yamaha - dzięki niemu mogłem uruchomić mój adapter (który zresztą dostałem od siostry na urodziny kilka lat temu) i znowu mogę cieszyć się muzyką z płyt winylowych. To zupełnie inne słuchanie niż z mp3 (dużo na ten temat ma do powiedzenia Neil Young w swojej autobiografii, ale to już inna historia). Nie jestem audiofilem, ale brzmienie jest po prostu dużo, dużo lepsze. A do tego... te wielkie okładki. I igła opuszczana na płytę... Ach...

Zaczynam zbierać winyle! Mam ich już kilka (no... może kilkanaście), ale do tej pory broniłem się trochę... bo to jednak wydatek. Ale z drugiej strony - po coś się do tej pracy chodzi, nie?

Paweł D.

niedziela, 5 stycznia 2014

Pod znakiem czosnku i marabuta

Szanowny Panie,

i jak jest z tą miłością? Tą poetycką, drańską babą, która rozkojarza, która przekomarza. Z tym strażakiem na dachu, sygnalizatorem, że bomby lecą. No jak jest z tą miłością? Z muzyką, literą, słowem, zdaniem? Ona zgłupia nas, zamracza, nie lubię jej. I czy tęsknie do niej? A gdzie tam! Żeby jak jakiś nastolatek się zachowywać. Jak jakiś dzieciak z tęczową buzią, pełną czekolady. Miłość, a może lepiej ćśołiM. Obrażać się na nią też nie sposób. Bo w końcu to hamak pod palmą, albo w mieszkaniu, to balon podczepiony na żyrandolu, kupiony w Paryżu, czy obraz na kredyt. Zrobiłem test. Na parapecie mam kwiatka i postanowiłem go nie podlewać. Trzy listki już uschły. Nie ma ich. Chciałem sprawdzić, jak długo roślinka niepolewana wytrzyma. To już drugi miesiąc się zaczyna. I nie wytrzymałem. W końcu ją podlać musiałem. Może ten trzeci najmniejszy listek jeszcze uratuje. Bo te dwa pierwsze już są do niczego. A listków w sumie, tych dobrych zostało sześć. I co uschną wszystkie? No nie szkoda życia?

Nie no, wiadomo że nie wierzę we wróżbę z dłoni. Ale dlaczego mam tak krótką linię życia? Jak nie wierzę w znaki zodiaku, ale z tym bykiem jest trochę jak z bajki. Wielki, dorodny i ciapowaty. Znaczy się nic mu nie przeszkadza, bo niczego się nie boi, ale wkurz pan byka to jak taran, nie myśli, leci. I ja się tak porównuje, a to do byka, a to do zucha burczymuchy. Co to trąbi swe pochwały, aż mu mysz zje śniadanie. No ale imię zobowiązuje.

Co do imienia to poczytałem o Tolku:

Imię Antoni jest pod opieką planety Jowisz. Znakiem zodiaku, który pasuje do tego imienia jest Strzelec, zaś liczbą imienia Antoni jest piątka, która oznacza osoby kochające życie pełne przygód, która kieruje się porywami serca i jest bardzo impulsywna. Jeżeli chodzi o kolor, który przypisany jest do imienia Antoni to jest to czerwień. Totemem roślinnym imienia Antoni jest czosnek, zaś zwierzęcym marabut. 

No, no... kto by przypuszczał, że ten mały skośnooki jest spod znaku czosnku i marabuta (mięsożerny bocianowaty ptak)? Tyle mądrości.

No ale pępkowe było dobre. Dużo się piło, tańczyło i gadało. Mam nadzieję, że postaracie się o następnego potomka to będzie drugie pępkowe. W zasadzie to można by zakrzyczeć: na pępkowe panie i panowie!

Pozdrawiam
Stefan W.

czwartek, 2 stycznia 2014

Czt rn st

Szanowny Panie,

że też każdy się łapie na te podsumowania z przełomu - no nie ma na to siły! To zresztą zjawisko dobre, bo odnawiające i napędzające. W ramach aktywizacji społeczeństwa powinni nawet robić Nowy Rok co pół roku albo nawet co trzy miesiące. Tak, żeby nakręcać całe to towarzystwo. Wczoraj już widziałem tych wszystkich biegających! Oczywiście ja też zamierzam biegać... tylko wczoraj akurat mnie się nie chciało za bardzo. Ale mam też inne postanowienia. Jest ich w zasadzie niemało, a jak się dłużej zastanowić, to nawet całkiem sporo. W założeniach zawsze jestem maksymalistą. W praktyce pozwalam sobie na pewną elastyczność, więc właściwie już teraz wiem, że z większości tych założeń guzik wyjdzie. I dobrze. Przecież gdybym robił wszystko to, co sobie wymyśliłem, to nie starczyłoby mi czasu na nic innego, czyż nie?

Jest jednak jedna rzecz, na której mi zależy. I chociaż to okropne, to rozchodzi się o pieniądze. Bo postanowienie jest takie, żeby nadal je zarabiać (wie Pan, teraz jestem głową czterogłowej rodziny), ale nie w taki sposób, jak do tej pory. W skrócie - chciałbym pracę zmienić, bo obecna przynosi mi niezbyt wiele satysfakcji, a przede wszystkim wydaje mnie się, że nie wpływa pozytywnie na mój rozwój. Tylko ten skrót, jest trochę zły jednak. Bo zmiana pracy kojarzy się z prostą zmianą. Od jednego pracodawcy, do drugiego. A tu nie o to chodzi przecież. Ja do swojego pracodawcy nic nie mam. Przeciwnie, jest to pracodawca uczciwy i zasadniczo całkiem dobry. Tu chodzi o mnie rzecz jasna - chcę czegoś zupełnie innego. Wyzwań, sukcesów, satysfakcji, kontroli, elastycznego systemu pracy. Moje wymagania nie są małe i jak tak o nich myślę, to wydaje mnie się, że jeśli nie zostanę swoim własnym szefem, to żaden inny szef mnie nie zapewni tego, co chcę. 

Tylko, co tu można sensownego ze sobą zrobić, żeby zarobić, a przy tym siebie nie stracić i na śmierć się nie zanudzić? To jest pytanie dla mnie na rok 2014. 

PS. Jak się już Panu zachciało mieszać w wyglądzie bloga, to na miłość boską niech Pan to jakoś dopracuje, bo najpierw nie mogłem przez dziesięć minut dojść, jak się mam teraz zalogować, a do tego jak przeglądać efektywnie starsze posty, nadal nie doszedłem (gdzie jest jakiś pasek do przesuwania, czy coś?). 

środa, 1 stycznia 2014

W tym roku

Szanowny Panie,

to będzie krótkie opowiadanie. Nigdy nie możemy przestać być sobą A nową każdy chciałby być osobą W Nowym Roku to czuć szczególnie Gdy na kanapie leżymy potulnie Bo nas noc wyczerpała W Morfeusza ramiona wydała I ćwiczyć i przestać i zacząć i nadrobić A najlepiej na swym talencie zarobić Przecież jesteśmy wyjątkowi wszyscy Nowakowie, Kowalczykowie, Kamińscy Tacy szczególni, niedocenieni Po nudnej pracy wymęczeni W telewizji lecą skoczkowie A inni leżą nieżywi w rowie Komu się chce ten zrobi W takiej obracamy się filozofii Bo sukcesów świat jest żądny Zamożny znaczy się porządny Młody i utalentowany A nie stary i marny Czy życie mogę przegrać? Jak niemowlak pluszaka targać Nie grać, a poznawać.

W zeszłym roku utrzymałem wagę, naćpałem się, pokłóciłem i przeprosiłem. Ludzi zawiodłem i zaskoczyłem. Dałem nadzieję i ją odebrałem. Popełniłem tysiące błędów i jedną dobrą rzecz zrobiłem. Leniłem się, przegrywałem i kupowałem za ciasne spodnie. Dorobiłem się jednej blizny w ostatniej chwili, upiłem się do nieprzytomności parę razy. Generalnie nie chorowałem, chyba że na brzuch. Nikogo nie zabiłem, ale też nikogo nie uratowałem. Nie chodziłem do kościoła i rzadko się modliłem. Byłem raz w McDonaldzie. Nie pozbyłem się długów. Wydawało się mi, że widziałem ducha. Kąpałem się w gorącej rzece. Kochałem się z kilkoma kobietami. Widziałem kolibra i małpy. Piłem szampana i skończyłem trzydzieści lat. Obżarłem się nie raz. Trzy dni głodowałem. Czułem się samotny. Zacząłem się uczyć nowych języków. Ale się nie nauczyłem. Przeczytałem dość dużo książek, a więcej obejrzałem filmów. Uzależniłem się od orzeszków. Źle myślałem o niektórych mi bliskich osobach. Parę razy skusiłem się na coś czego mogę się wstydzić. Nie oddałem kilku książek przyjaciołom. Zaskoczyłem siebie, a częściej niestety nie. Zmieniłem się i zostałem taki sam. Skończyłem z noszeniem okularów. Przekonałem się do paru idei. A do innych zraziłem. Byłem idealistą i pragmatykiem. Nie wymyśliłem żadnego wynalazku. Nie pozbyłem się głodu na ziemi. Nie zapobiegłem choćby jednej wojnie. Nie dostałem nagrody Nobla. Byłem przyjemnie obojętny. I nie jestem z tego dumny. Nie wyraziłem kilka razy swojego zdania. Bo też zdania nie miałem. Z tego co wiem nie urodziło się mi dziecko. Pogodziłem się z tatą.

W tym roku nadrobię co nie zrobiłem w roku zeszłym. I nie zrobię nic co jest poza mną. 

Udanego Nowego Roku

Stefan W.