środa, 8 stycznia 2014

Motylki i znaczki

Szanowny Panie,

jak się tak głębiej zastanowię, to wychodzi na to, że jestem typem zbieracza. Na samym początku zbierałem bronie. Miałem zatem całą kolekcję przeróżnych pistoletów, szablę, dwie szpady zrobione jeszcze przez mojego tatkę i hełm, czy raczej kasek. Najważniejszą z moich broni był pistolet-wiatrówka, który dostałem od starszego kuzyna. Miał urwaną zewnętrzną część lufy, która przez to kręciła się wokół wewnętrznej części, a co za tym idzie muszka nigdy nie była tam, gdzie powinna. Mały mankament. Bo najważniejsze, że ten pistolet naprawdę strzelał! I nie trzeba było specjalnych pocisków. Wystarczyła grudka ziemi i już - można było kogoś ukąsić w nogę lub szyję. Moi rodzice do tej pory wspominają: Chodził uzbrojony po zęby, jak Gorbaczow.

Moje militarne fascynacje przeminęły jednak dosyć szybko. Następne w kolejności były chyba klocki LEGO. Pierwsze komplety kupowane były jeszcze w Peweksie. Założę się, że LEGO to i Pan zbierał, bo przez ten etap to akurat większość dzieci przechodzi. W moich czasach były cztery główne linie: piraci, zamki, miasto i kosmos. Nie miałem chyba nic z zamków i tylko jedną małą wyspę z piratów. Skupiłem się na mieście i kosmosie. Miałem duży wóz strażacki, komisariat policji, restaurację, wyścigówkę, motorówkę, wóz safari, śmieciarkę, kilka statków kosmicznych - było tego całkiem sporo. Później trzymałem wszystko w dużym wiadrze. Codziennie wysypywałem całą kupę klocków na podłogę i całymi godzinami konstruowałem. Mama była dumna z moich zdolności i myślała pewnie, że inżynier ze mnie będzie. Niestety...

...jakoś w 1991 r. w kiosku trafiłem na Spider-Mana. Komiks rzecz jasna. Później okazało się, że wydawnictwo TM-Semic rozpoczęło nowatorskie przedsięwzięcie wprowadzania na polski rynek kilku popularnych amerykańskich serii. Jeśli dobrze pamiętam, to zaczęli właśnie od Spider-Mana, Batmana i Supermana, a później dorzucali kolejne: X-Men (moi ulubieńcy), Green Lantern, Transformers, G.I. Joe. I jeszcze różne wydawnictwa zbiorcze - Wydania Specjalne i Mega Marvel. Komiksy lubiłem już wcześniej - katowałem Asteriksa, Kajko i Kokosza, a przede wszystkim Thorgala. Jednak złapałem się na tych facetów w rajtuzach zza wielkiej wody i od tamtej pory wszystkie pieniądze wyciągnięte od rodziców wydawałem na te historyjki obrazkowe. Czy powinienem się tego wstydzić? Sam nie wiem. U mnie w podstawówce dziewczęta zawsze trochę kpiły z tej dziedziny sztuki, więc jakoś dumny z tego nie byłem. Ostatecznie cały rynek polskich komiksów popadł w kryzys jakoś w drugiej połowie lat 90. a ja powoli wchodziłem w okres dorastania, więc i więcej pieniędzy zaczęło iść na piwo. I się skończyło. Kartony z komiksami leżą jeszcze gdzieś w przechowalni i czekają... W ramach uzupełnienia dodam, że dziś rynek komiksów w Polsce ma się bardzo dobrze, a młodsze pokolenia jakoś przychylniej patrzą na amerykańską popkulturę. Ja już pieniędzy na komiksy nie wydaję, ale od jakiegoś czasu znowu zwykłem je czytywać - teraz w wersji elektronicznej. Cóż, chyba już nigdy nie dorosnę. 

Późna podstawówka i liceum to z kolei czas muzyki i kaset magnetofonowych. W zasadzie to wszystko zaczęło się od Pearl Jam... ale chyba już kiedyś o tym pisałem, a jeśli nie, to pewnie jeszcze nie raz napiszę. To, co w tym momencie ważne, to sprawa samego gromadzenia rzeczy. W okresie dorastania zbierałem zatem kasety. Teraz to trochę dziwne się może wydawać, bo na pewno nie jest to najlepszy nośnik w historii, ale nikt nie wybiera sobie czasów, w których przyszło mu dorastać. Zresztą kasety miały swoje plusy. Po pierwsze nie były drogie, dzięki czemu wystarczyło, żebym posępił trochę wśród znajomych na przerwie śniadaniowej i jak dobrze poszło, to na nowe Smashing Pumpkins już było. Drugą zaletą kaset było to, że trzeba je było przewijać, więc nie za bardzo chciało się ciągle mielić w tył, żeby wracać ciągle do tego samego kawałka, dzięki czemu albumy przesłuchiwało się od dechy do dechy.  Teraz większość płyt zna się  na wyrywki. Ciągle słucha się tylko kilku ulubionych utworów, przez co album muzyczny traci swoje walory jako skończona całość. Ja więc kasety nadal darzę sporą sympatią. Niestety w pewnym momencie bardzo obniżyła się jakość wykonania tego nośnika, a co ważniejsze płyty CD w szybkim czasie wyparły kasety i dostępność nowych wydawnictw stawała się coraz mniejsza, a w końcu żadna.Chcąc nie chcąc moje zbieractwo kasetowe rozeszło się po kościach.

Na studiach jakoś mnie się pozmieniało, bo nic nie zbierałem. Nie wiem... to chyba kwestia kasy. Bo już od rodziców nie wypada wyciągać (za dużo), a pracować się jeszcze nie chce za bardzo, a nawet jak się już coś zarobi, to są wydatki priorytetowe (czyt. chleb i parówki na śniadanie w parku za wydziałem, piwo między zajęciami, jakaś impreza w czwartek na koniec tygodnia). Chociaż podejście też chyba miałem inne. Nie żebym jakoś zapuszczał się za bardzo na lewo, ale zbytnie skupienie na rzeczach materialnych wydawało mnie się po prostu niegodne...

Lata po studiach minęły mi jak jeden dzień. I tak...

...w kwietniu 2013 r. dostałem od Panny J. na urodziny wzmacniacz Yamaha - dzięki niemu mogłem uruchomić mój adapter (który zresztą dostałem od siostry na urodziny kilka lat temu) i znowu mogę cieszyć się muzyką z płyt winylowych. To zupełnie inne słuchanie niż z mp3 (dużo na ten temat ma do powiedzenia Neil Young w swojej autobiografii, ale to już inna historia). Nie jestem audiofilem, ale brzmienie jest po prostu dużo, dużo lepsze. A do tego... te wielkie okładki. I igła opuszczana na płytę... Ach...

Zaczynam zbierać winyle! Mam ich już kilka (no... może kilkanaście), ale do tej pory broniłem się trochę... bo to jednak wydatek. Ale z drugiej strony - po coś się do tej pracy chodzi, nie?

Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz