Szanowny Panie,
zmienilem zdanie. Jak bede pisal pod jednym postem to
przeciez obnizy sie nam frekwencja... a tego nie chcemy. Ostatnio klade sie spac w namiocie o 18, wiec mam czas na pisanie. Moze potem bedzie gorzej. A zatem zasypie Pana listami i prosze o odpowiedzi. Slyszalem, ze zwiedzasz Pan Serbie. Dobrej zabawy.
WIDOK Z OKNA SZAMANA MITCHA |
Ostatnie parę dni
zwiewałem przed pewną Peruwianką, która się we mnie zakochała. Dziewczę bardzo
sympatyczne, pokazało mi całą Limę, naciągnęło na niezliczoną ilość
przyjemności i się zakochało. Niestety daleko mi do tego uczucia, więc co
miałem robić... uciekłem. Wsiadłem w autobus i zwiałem na Selwę Centralną, albo
Wysoką (jak niektórzy ją nazywają).
Dotarłem do Tarmy, jednego z wyżej położonych miast w Peru, chyba ponad
3000 m n.p.m. Nie podobało się mi tam, więc pojechałem niżej do La Merced.
Gdybym miał opisać ostatnią prostą do Raju to tak by właśnie wyglądala. Droga
wiła się dolinami wyżłobionymi przez wartkie rzeki, zboczami gór porośniętymi
dżunglą, od czasu do czasu przerobioną na plantacje kawy, koki i bananów. Mnóstwo
kolorowych motyli i caratakta, czyli wodospadów jak z planów filmowych
amerykańskich produkcji. Jechałem tutejszym busikiem za 2,5 sola (około 50 km).
Niewiarygodna droga, a na końcu miasto z blachy i dykty. Samo centrum jednak
dość ładne. Tutejsze miasta w centrum mają place, czyli parki. Całe wieczorne
życie tam się skupia. Tam poznałem policjanta o imieniu Fernardo i jego
rodzinę, który po hiszpańsku tłumaczył mi, że w Peru jest wielu nierobów i
ćpunów. W La Merced jest dwóch policjantów. Zazwyczaj wystarczy, bo ten rejon
to już dżungla, więc obowiązują prawa dość restrykcyjne. Kara śmierci. Za
zabójstwo – to oczywiste. Za kradzież – już mniej. Do początku 2003 roku
zabijano od razu, bez sądu, później najpierw do wyboru obcinano ucho lub kciuk,
za drugą kradzież kciuk, jeżeli byłeś już bez ucha, albo ucho jeżeli byłeś już
bez kciuka. Za trzecią kradzież – czapa. Teraz są już sądy. Skuteczna metoda bo
nie zdażają się tu rabunki.
W La Merced
polazłem na swój pierwszy wodospad, w którym się wykąpałem. Lazłem z ciężką
torbą jakieś 2 km w górę, spociłem się niemiłosiernie. W końcu dotarłem. Lepsze
to niż prysznic. W LM skusiłem się i
zajrzałem na pocztę internetową. Okazało się, że zakochana dziewczyna pojechała
za mną. Błagała mnie o kontakt. Cholera jasna. A że dobrodupny jestem to
zadzwoniłem do niej (nie działa mi tu komórka). Na szczęście drobne po chwili
się mi skończyły i nie mogłem wysłuchać wszystkich westchnień i ustalić miejsca
spotkania. Uciekłem z La Merced, bo ona tam jechała. Uciekłem szukać Mitcha.
Okazało się, że w
tej dżungli mieszka Mitch. To Polak, który ponad 20 lat spędził w Arizonie.
Uczył się na szamana u arizońskich indian Nawaho. Teraz leczy ludzi m.in. z
raka właśnie tutaj. Musi Pan wiedzieć, że Selwa Centralna oddalona 6 godzin
jazdy samochodem od Limy, oddzielona od tego miasta pasmem gór, nazywana jest
brwią dżungli. Nie ma tutaj takiego robactwa i dzikości jaką znajdziesz Pan w
dorzeczach Amazonki, są jednak podobne rośliny, które w dużej części są
lecznicze. Tutejsi chodują je i robią z nich napary poprawiające zdrowie. Pana
siostra miałaby tu używanie. Dlatego, że ta dżungla jest bardziej przystępna, a
także dlatego, że Peru po II wojnie światowej przyjmowało wszelkich
europejskich zbiegów i osiedlało ich tutaj, nazywana jest Dżunglą Gringo.
Znajdzie Pan tu kolonie Niemców, Duńczyków, Szwedów, Norwegów i mieszka tu 19
rodzin polskich, a dodatkowo 20 ma swoje tu działki. Myślę, że też będę miał tu
działkę. Bo miejsce jest cudne. Jednym z tych Polaków jest wspomniany Mitch. Na
mapie nawet znalazłem, jak mi się wydawało, jego osadę. Nazywała się Papa
Mitche. Napisałem do niego maila, że się wybieram, spakowałem się szybko i
dalej jazda, pogoń czułem już na karku. Papa Mitch okazał się osadą tutejszych
Indian, którzy odwalali szopkę dla turystów tańcząc w trampakach tańce
indiańskie, jak tylko pojawiał się samochód pełen klientów najczęściej z Limy.
Wcześniej widziałem jak pili ci Indianie na umór w pobliskim bambusowym pubie.
Tutejszy szaman nic nie wiedział o Polaku szamanie, a sam wyglądał dosyć
zbereźnie, sprzedając głodne kawałki turystom. Pożegnałem się szybko i
pojechałem dalej, sądząc, że widocznie Mitch mieszka opodal. Dotarłem do St.
Anny, tam jeszcze raz spojrzałem w neta. Okazało się, że mieszka dużo wcześniej
w pobliżu La Merced, a Papa Mitch, to
poprostu osada, nie mająca nic wspólnego z Mietkiem. Wcześniej tego nie
zauważyłem z powodu mojego strachu przed spotkaniem z dziewczęciem. Zresztą w
ciągu trzech godzin zdążyła wysłać do mnie dwa dodatkowe maile. Wracam się i
docieram do Mitcha, który otworzył tu swoją klinikę i mieszka na odludziu, z
żoną Peruwianką, dwiema córkami i całą przyboczną rodziną na głowie... łącznie
8 osób, ale ostatnio pogonił 4, bo było ich 12.
O opowieściach do 1
w nocy na temat zwyczajów Indian i leczniczej mocy roślin nie ma co opowiadać.
Wspomnę tylko, że na tych terenach szamani leczą za pomocą ziół, kąpieli w
źródłach, a nawet uwaga... świnki morskiej. To radosne stworzenie nie tylko
uważane jest tutaj za przysmak, ale jeszcze ma uzdrowicielskie umiejętności,
które przypłaca życiem. Robi się specjalny wywar, którym naciera się osobę
chorą i świnkę morską. Potem jest czas na specjalny rytuał: jeździ się żywą
świnką morską nad ciałem chorego. Gdy świnka przeżyje ponad dwie minuty, to
dobrze. Może się uda uratować – człowieka, nie świnkę, bo tą się zażyna i robi
sekcję. Po tym co w środku, widać z jakim organem mamy problem. Jakoś się na
ten organ wpływa w śwince i tym samym leczy się go u pacjenta. Nie wiem czy to
skuteczne, ale że ludzie chętnie korzystają z tego typu wiedzy to pewne.
Tutejsze instytuty lecznicze a nawet szpitale zatrudniają szamanów, a czasami
wysyłają na świnkę. Jeżeli ma coś pomóc to niech pomoże.
Po Mitchu udałem
się w górę. Po drodze dałem się zrobić na dojazdach do dwóch pięknych
wodospadów (catarakta). Zapłaciłem majątek. Dojechałem do końca, czyli Satipo a
chciałem jeszcze dalej... Do Atalaya. W mojej wyobraźni miejscowość ta jawiła
się jako niewielka indiańska wioska, bo to brama do dżungli. Mitch opowiadał mi
o tutejszej inkaskiej ścianie płaczu, która jest bramą do podziemnych
korytarzy, stworzonych przez Inków a prowadzących np. do Cuzco. Jeden korytarz
kończy się podobno w Górach Świętokrzyskich. Słowem musiałem tam jechać, a to
nie takie proste. Droga to ubita ziemia w dodatku często jest stromo i
nieprzyjemnie. Znalazłem jednak dżipa, który mnie tam zabrał. Kosztowało
majątek, start 4 rano. Mogłem się spodziewać, że 4 rano dla Peruwiańczyka nic nie znaczy. Ja
wstałem, on przyjechał po mnie pół godziny później, a z bazy wyjechał dopiero o
6. Punktualne bestie. Jechałem na tylnym siedzeniu, przytulony do uroczego
dziewczęcia, studentki stosunków międzynarodowych, która nieznała języka
angielskiego i nie wiedziała za bardzo gdzie leży Polska, z drugiej strony
miałem pociesznego grubaska, który przed startem przeżegnał się. Będzie się
działo. Droga wiedzie przez piękne miejsca, ale ustępowały one powoli mojemu
wkurwieniu na to, że zapłaciłem majątek za siedzenie z tyłu bo powiedziano mi,
że z przodu to ciasnota i dlatego taniej. Nie wiem jak Peruwiańczycy myślą, ale
zrobili mnie w konia. Gdy ja męczyłem się przez osiem godzin jazdy, spocony z
tyłu. Z przodu wygodnie siedział sobie facet, chrapał w najlepsze. Nigdy więcej
- obiecałem sobie. 8 godzin! Dupa mi zwiędła. Nogi sczerstwiały. Wypociłem
chyba dwa litry wody. Tragedia. A na końcu blaszana miejscowość. Co prawda było
kilka ciekawych rzeczy, ale nie warto, jeżeli nie ma się przewodnika aby udać
się w dżunglę. Chciałem wrócić rzeką. Jednak połączenia zerwano. Znów musiałem
wleźć w ten przeklęty samochód. Tym razem zmądrzałem i wsiadłem na pakę.
Kosztuje to połowe taniej i jest dużo lepsze. Bo kiedy chcesz Pan to siedzisz,
kiedy indziej stoisz, a czasem uda się nawet położyć. A i uwaga, nie oszukano
mnie. Rzeczywiście na przednim siedzeniu mogą zmieścić się dwie osoby. Jedna
siedzi niemal na drugiej. Kosztuje to taniej, ale zupełnie nie rozumiem
dlaczego najwygodniejsze miejsca na pace są najtańsze. Chyba chodzi o kurz.
Wystarczy się otrzepać. W ten sposób wróciłem do Satipo. Powrotna droga była
ekstra. Piękne widoki, wiatr we włosach, kurz w zębach... Przygoda!
MÓJ ZWYCZAJOWY SPOSÓB PODRÓŻOWANIA |
W Satipo
postanowiłem pożegnać się z Selwą Centralną. Nie chciałem jednak wracać tą samą
drogą. Wybrałem 210 kilometrowy spacer do Huancayo. Liczę na stopa po drodze.
Pożegnanie było wzruszające. Przy niewielkim gospodarstwie na trasie oszczekał
mnie pies. Po 100 metrach dogonił mnie właściciel gospodarstwa i psa. Wręczył
mi 4 pomarańcze na drogę.
- To na drogę. Adios
Amigo – powiedział i poklepał mnie po ramieniu.
Stefan W.
Super!!!!
OdpowiedzUsuńWow!!!!
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie, jak pracowałam na uczelni to slyszalm o polskim szamanie mieszkającym w Peru i leczącym ludzi chorych na raka. Pewnie to właśnie twój Mitch. Nawet dostałam zioła na poprawienie odporności od faceta, który go odwiedzał:)
Udanej wyprawy!!!Pozdrowionka