Szanowny Panie,
FIESTA |
Sanny i Hannę spotkałem na deku
motorówki, która za 10 soli miała nas zabrać na pływające wyspy Indian – Uros.
Gdy wokół sami Peruwiańczycy i nagle zobaczy się wśród tych twarzy europejskie
rysy, nie pozostaje nic innego jak zacząć gadać. Rozmowie sprzyja też fakt, że
Peruwiańczycy w ogóle nie uznają zegarków i ich poczucie czasu zależne jest od
ilości osób, które zachęciły do skorzystania z usługi. Weźmy na przykad łódkę.
Zapytanie się sprzedawcy o godzinę wyjazdu, skończy się odpowiedzią, że za 20
minut. Co oznacza, że on by chiał, ale przecież nie popłynie gdy nie będzie mu
się to opłacało. wyjeżdżamy gdy zbierze się minimum 15 osób. Na razie jest nas
cała piątka. Tutaj nigdy nie robi się tego, co się nie opłaca.
Tego typu podejście nie może
odpowiadać zwłaszcza Niemce – Hannie. Niecierpliwi się i już zaczyna pomrukiwać
jedno z najczęściej powtarzanych tutaj słów kluczy – VAMOS! (prędzej, naprzód,
jedziemy, itp.) Denerwuje się, a tak naprawdę nie ma czym. Słońce dopiero
wstało znad „Pumy atakującej zająca”, bo tak podobno należy tłumaczyć nazwę
jeziora: Titi (puma) taca (miejscowy zając). Gdy jest słońce od razu cieplej.
Niezwykłe, że na 3 812 metrach nad poziomem morza, może być tak gorąco. My
opalamy się na deku, częstuję dzięwczęta mandarynkami, wyciągam jakieś
ciasteczka, woda, jest miło. Po godzinie czekania, wszedł na pokład piętnasty
klient i możemy ruszać. Sternik ostatni raz tylko zerknie za siebie czy
przypadkiem nie ma jeszcze kogoś, albo może zagwiżdże dla pewności, przygazuje,
żeby pokazać, że już właściwie rusza i jest czas na wbiegnięcie. Rzeczywiście z
kei zrywają się pojedyńcze osoby i wbiegają na łódkę, cuma, wiatr, vamos -
krzyczymy, ruszamy.
O Uros przeczyta Pan wszędzie,
więc napiszę tylko, że to jedyni Indianie, którzy nie płacili Inkom podatków. Nie
wiem czemu akurat to wydaje się mi najbardziej niezwykłe. Przecież mieszkają
sobie do tej pory po max. dziesięć rodzin na własnoręcznie robionych z
tutejszej trzciny wyspach. Co dwa tygodnie należy dokładać kolejną warstwę, bo ta pod spodem gnije. Te wyspy po prostu pływają a na nich są domy, kuchnie, kibelki, spiżarnie i Indianie utrzymujący się przeważnie z turystyki.
tutejszej trzciny wyspach. Co dwa tygodnie należy dokładać kolejną warstwę, bo ta pod spodem gnije. Te wyspy po prostu pływają a na nich są domy, kuchnie, kibelki, spiżarnie i Indianie utrzymujący się przeważnie z turystyki.
Sanny, Hannah i ja byliśmy jednak
zachwyceni, bo mimo, że pachnie komerchą, jest jednym z niewielu rzeczy tego
typu, które naprawdę warto zobaczyć. Łaziłem tam na boso, a moje nogi miękko
zanurzały się w trzcinową gąbkę.
Przy tej okazji odkryłem nową
rzecz. Nie lubię turystycznych atrakcji, ale zmusiłem się odbębnić ten etap.
Wszystko wskazuje na to, że powinienem zmienić plany. Pamięta Pan z ostatniego
listu, że zdecydowałem się na autobus w celu odpoczęcia od przygód. Skończyło
się na tym, że mój plecak kierowca umieścił koło przepuszczającej beczki pełnej
ryby. Wyobraża Pan smród mojego plecaka po takim sąsiedztwie? A moją
wściekłość? Peruwiańczyk ma to jednak w dupie. Odkrycie polega też na tym, że
upewniłem się już w końcu, iż ja tak po prostu mam. Mnie zawsze coś musi się wydarzyć. Na przykład teraz obszedłem wszystkie agencje linii autobusowych i
wybrałem najtańszą. Czekam sobie na busa, ale nie ma. Poszedłem do agencji,
powiedzieli, że za 15 minut. Mija pół godziny i dalej nie ma. Łapie babkę na
dworcu, gdzie mój autobus, a ta że przecież odjechał. A tu wcale go nie było.
Inne, droższe linie owszem, ale nie moja. Musiałem zapłacić za taksówkę, która
zabrała mnie do sąsiedniej wioski aby złapać mój autobus. Wyszło zatem, że nie
zapłaciłem najtańszą taryfę, ale średnią, a jadę gruchotem, który zatrzymuje
się w każdej cholernej mieścinie. No ja tak po prostu mam.
Najważniejszą wyspą nad jeziorem
Tititaca jest Isla del Sol. Tam właśnie narodziła się cywilizacja Inków. Wyspa
leży po boliwijskiej stronie. Legenda głosi, że Bóg Inków posłał swoje córy i
synów aby znaleźli najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Wybrali właśnie tę wyspę,
która przypomina klimatem włoskie miasteczka, z tą różnicą, że nocą jest zimno.
Urodziło się tutaj słońce i biały bóg Virachoca. Postawiłem tam stopę, a raczej
dwie przez jakieś 45 minut. Ścigałem się z czasem bo chciałem wraz z Sanny i
Hanną wdrapać się i zobaczyć świątynie Słońca. Nie zdążyliśmy. Mieliśmy za mało
czasu. Najbardziej to tym razem uderzyło w Sanny, która jako Holenderka nie
lubi gdy coś nie idzie po jej myśli. Ja postanowiłem zbudować własną świątynię,
która może pięknem nie urzeka, ale jest moja.
- Stary, widok jest naprawdę warty
wysiłku – powiedział do mnie pewien facet, gdy byłem przy X stacji Drogi
Krzyżowej w Copabaganie. A droga jest ta stroma, tak, że już przy drugiej
stacji, ledwie łapałem oddech. Chyba jednak to zdanie można odnieść do życia.
Naprawdę warto włożyć dużo wysiłku, aby później zobaczyć z góry zachód słońca
nad Tititacą, nawet jeżeli trochę na zachód się spóźniliśmy.
Z tym uczuciem pojechałem do La
Paz. Moje towarzyski ze mną. Niebiańska stolica (najwyżej położona na świecie)
leży w niecce otoczonej zaśnieżonymi szczytami. Sama to po prostu
blaszano-ceglana masa, bez przerwy brzęcząca i rycząca. Mnie jednak przekonała,
może dlatego, że mieszkałem na couchsurfingu u pewnej pary duńsko-boliwijskiej.
Dziewczyna miała 26 urodziny, a dzielnica okazała się bogata w miejscową
Bohemę. A zatem przy gitarach, z ludźmi mówiącymi w 9 językach bawiłem się do
czwartej rano. Widziałem szkielet domu z początków XX wieku, który zajmuje
pusty plac i nikt nie chce go ruszyć. Bo w tej ruinie straszy i nikt nie śmie
jej dotknąć. Jadłem anticuchi, czyli cienkie plasterki grillowanego wołowego
serca z ziemniakiem. Ulubione danie ulicy. Pychota. Tej nocy rozdzieliłem się z
Sanny i Hannahą. Spotkałem je dnia następnego w Puno, w drodze do Cusco,
ostatniego etapu mojej peruwiańskiej przygody. Sanny nie miała na sobie
kapelusza, była zmęczona nieprzespaną nocą, a słońce na jej twarzy pozostanie
tylko miłym wspomnieniem.
Pozdrawiam
Stefan W.
P.S. Kochany Panie Pawle skąd do
diaska miałem wiedzieć, że będę uczestnikiem wypadku. Po prostu wydarzyło się.
Dopisek
Musi mi Pan pomoc. Pracuje w hostelu i chce sie pochwalic polskimi dokonaniami muzycznymi. Powinny byc w jezyku angielskim ale w polskim tez by sie cos dobrego przydalo. Jak Pan wie jestem noga w tej kwestii. Licze na Pana!
Dopisek
Musi mi Pan pomoc. Pracuje w hostelu i chce sie pochwalic polskimi dokonaniami muzycznymi. Powinny byc w jezyku angielskim ale w polskim tez by sie cos dobrego przydalo. Jak Pan wie jestem noga w tej kwestii. Licze na Pana!
W końcu się zebrałam i przeczytałam, a teraz czekam na więcej
OdpowiedzUsuńa mialam iśc spać...ale nie, bo przeciez musze te perypetie Stefanowe przyswoic. Buziaki Stefano Anonimowa Monia
OdpowiedzUsuńbrodka przecież!
OdpowiedzUsuńMam nadzieje że koleżanki z Europy nie używają google translate.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy wpadna na ten pomysl aby szukac naszego bloga. Zreszta opisy to tylko figura blogowa, czy jaka tam.
OdpowiedzUsuńS.
P.S. Dzieki za Brodke. Juz sie postaram zeby podbila miedzynarodowe serca.
Gaba Kulka! Buziaki! M.
OdpowiedzUsuńA! No Mitch&Mitch, Panie!
OdpowiedzUsuńAndów chyba
OdpowiedzUsuńŻeby porzucić psa dla towarzystwa dwóch Holenderek, oj panie Stefanie, Fasola napewno za Panem tęskni!!!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję ze sumienie trochę Pana ruszy!! a co! nie dość że słońce, Indianie i serce wołowe podane na talerzu to jeszcze mamy słodzić i wypisywać nasze "ochy", "achy" i zachwyty nad Pańską Podróżą Marzeń?
U Pana skwar i piękne kobiety a my tęsknie wyczekujemy ciepłych promieni słońca.
Za dużo tego dobrego młody człowieku! Przywołuję do porządku-proszę dozować opowieści i zmniejszyć ilość entuzjazmu przelewanego na bloga. Niektórzy psychicznie nie dają rady;-)
Buziaki
Karolina