piątek, 24 maja 2013

Trzęsie się Buda

Szanowny Panie,

siedzę sobie na moim firmowym stanowisku, czy może powinienem napisać na mojej firmowej przestrzeni targowej... czy powierzchni? No cholera, nie wiem, jak to napisać, żeby było ładnie, ale może po prostu z tym się nie da zrobić tak, żeby było ładnie. Sam Pan kiedyś pisał o targach hotelarskich i wypowiedź Pana pochlebna raczej nie była, więc ja sam  nie muszę się już rozwodzić nad faktem, że takie imprezy i wszystko co z nimi związane to jedno dziwactwo. Właśnie podeszła Pani i poprosiła o wizytówkę, bo o godzinie 11 robią losowanie nagród. Można wygrać notes. Jakby nie było tu wszędzie miliona notesów, które można sobie po prostu wziąć. Do tego wszystkiego Pani mówiła do mnie po angielsku. Tym razem. Bo była u mnie pół godziny temu i rozmawiałem z nią po polsku całkiem normalnie. Hmm. A tak w ogóle to cały "event" odbywa się w Budapeszcie. Niby fajnie, tylko raczej zdaje Pan sobie sprawę, że miasto z perspektywy targów biotechnologicznych zachowuje niewiele ze swojego właściwego uroku. Zresztą - podstawowa sprawa - czy mogę napisać, że przebywam w Budapeszcie, jeśli mój jedyny kontakt z nim ogranicza się niemal tylko do hotelu? Ok. A więc poszedłem wczoraj na spacer. Na godzinę, szybkim krokiem, z szefem u boku. Wiem, że bardzo mi Pan teraz zazdrości. Spróbuję wzmóc jeszcze to uczucie i pochwalę się, że później wylądowałem na bankiecie farmaceutów. Oczywiście sądziłem, że wszystko tam jest wliczone w cenę targów, więc może Pan zrozumieć moje zdziwienie, kiedy kelnerka rzuciła na stół rachunek i wyciągnęła rękę po zapłatę. A nie chodziło tylko o moje piwa, ale także o drinki mojego szefa (który akurat zniknął nie wiadomo gdzie) i napoje wyskokowe naszych "być-może-przyszłych" kontrahentów z Rosji. Dobrze, że z nerwów nie zwróciłem tego piwa, bo jak wie każdy, kto ze mną w życiu pił, żołądek to mam raczej słaby. Przed ostatecznym upokorzeniem w oczach obsługi przyjęcia, a przede wszystkim bankructwem, uratowali mnie wspomniani już przyjaciele ze wschodu. W ten sposób uratowałem mój portfel. Nie mogę jednak powiedzieć tego samego o dumie narodowej. Może to głupie, ale przez głowę moją, niczym bolidy F1 po torze w Monako lub urocze zajączki po łące zielonej,  zaczęły przemykać pojęcia najróżniejsze: rozbiory, 1920, Ribbentrop-Mołotow, zsyłki, łagry, Stalin, Smoleńsk i inne, o których nawet boję się wspominać, żeby historii nie spłycać i nikogo w ten sposób nie obrażać. A tu Rosjanie płacą za moje piwa! Wstyd! Muszę jednak schować uprzedzenia do kieszeni, gdyż ludzie Ci okazali się najciekawszymi osobami, jakie tu zapoznałem. Kompletnie bezpretensjonalni, zabawni i jacyś tacy... naturalni po prostu. Chyba pierwszy raz byli na targach i po prostu zasad jeszcze nie rozumieją, bo inaczej sobie tego wytłumaczyć nie umiem. A jeszcze dodam na swoje usprawiedliwienie, że Rosjanie ci to w ogóle mają bardzo negatywny stosunek do swojego Państwa, więc może moja słabość do nich nie jest jeszcze grzechem śmiertelnym. Acha, i do tego wszystkiego jakoś bardzo śmiesznie tańczyli  i jeszcze mnie wyciągali do wspólnego pląsu. Oczywiście się nie zgodziłem. Najgorsze, że na niedługo przed północą to już wszyscy wyskoczyli na parkiet. Mój szef nawet zaczął z jakąś blondyną z Niu Jorku wywijać. Nieszczęście prawdziwe nadeszło jednak dopiero chwilę później. Miało sześć nóg, sześć rąk i trzy pupy. Jednym słowem, ni z tego ni z owego, przed samym nosem wyrosły mi jakieś rozbujane dziewczęta. Bo muszę dodać, że miałem tego pecha, że fotel mój akurat przy samym parkiecie się znajdować musiał. Okrutny los. No tak, ponieważ  - rzecz jasna - naprawdę nie wypadało mi już siedzieć na tyłku. Każda z pań bowiem wyraźnie oczekiwała, że pojawi się jakiś dżentelmen, co wyratuje ją z tego zfeminizowanego trójkąta. Jestem też przekonany, że nie przypadkiem znalazły się w moim pobliżu. Że niby ja miałbym być tym dżentelmenem (cholerna nadreprezentacja kobiet wśród bankietowiczów). Nie było rady - musiałem ratować się ucieczką do łazienki. Po chwili wróciłem i to tylko po to, by z przykrością stwierdzić, że one tam wciąż uporczywie tańczą (a przecież odczekałem do następnej piosenki, to już powinny sobie dać spokój chyba, usiąść na miejscach i godnie sączyć drinki - czy co tam płeć piękna robi w klubach, jak nie targa głupio ciałem po parkiecie). Na chwilę jeszcze usiadłem, ale ryzyko, że któraś z nich może jeszcze skłonna podejść i bezpośrednio poprosić mnie do tańca, wydało mi się jednak nazbyt wysokie. Jednym haustem dokończyłem piwo - bądź co bądź hojny  dar od potomków Iwana Groźnego - i równym, pewnym krokiem udałem się do swojego pokoju. 

Taniec z obcą babą - no jeszcze czego!

Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz