niedziela, 19 maja 2013

Kręć się, kręć!

Szanowny Panie,

czym dalej w tydzień, tym mniej wydajnym pracownikiem się staję. Nauczyłem się obsługiwać kalendarz w moim Outlooku i tam sobie zapisuję wszystkie rzeczy do zrobienia, a następnie odhaczam te, co nimi się już zająłem, te niezrobione przenoszę na kolejne dni. Zaznaczam sobie kolorami. Na czerwono to, co najpilniejsze, na pomarańczowo zadania dodatkowe, na żółto prywata i na zielono wszystko, co udało się dopiąć. Jak teraz tak patrzę, to na poniedziałku zielonych znaczników jest kilka, najwięcej jest we wtorek, w środę jeszcze kilka, ale w czwartek już tylko trzy. Dziś koniec tygodnia i widzi Pan sam - zaczynam pisać do Pana, a z kalendarza tymczasem wyziera nieokiełznana otchłań czerwoności. Może jednak pomartwię się o nią w poniedziałek? 

Zza okien zagląda do mnie soczysta zieleń. Ok. Miesza się trochę z szarością miasta, ale już przynajmniej łatwiej sobie uświadomić fakt, że jest wiosna. Mój Boże, jest już druga połowa maja! Czyli jeszcze momencik i będzie po wiośnie. A wydaje się, że to dopiero początek. Wcześniej warszawiacy wydawali się jeszcze ospali, powolutku wybudzali się ze snu zimowego. To w ostatnich kilku dniach, coś jakby pękło, coś się zmieniło. Najbardziej widać to oczywiście po dziewczętach, które nagle jakby wyładniały. Tak, jak szedłem sobie ulicą jeszcze kilka tygodni temu, to z zaciekawieniem mogłem spoglądać jedynie na napisy wysprejowane na murach, bo niczego innego moje oko nie wyłapywało. A ostatnio to jakoś napisy mnie nagle nudzić zaczęły z kolei. Ech, maj dokoła, maj! Jednak już się bronię od razu, że ja tylko tak poglądowo to piszę, żeby Pan wiedział po prostu, co u nas na mieście się dzieje, a nie, że jakoś mnie te dziołchy interesują szczególnie.

***

Panie, ja się już zdzierżyć nie mogę. Znowu to samo. Dzień świstaka. W piątek zacząłem do Pana pisać. Z rana. I jest niedziela. Wieczór. I miałem chęci, i nawet jakieś pomysły, i nawet nie poszedłem z Panną J. na urodziny do koleżanki A. Myślałem, że może wtedy, ale nie. Wieczorem też się nie udało. Dziś to już całkiem w biegu. A po co to wszystko? Czy z tego pędu coś w ogóle wynika? Na razie jedyny widoczny efekt tego weekendu jest taki, że wsadziłem nogę w krzak róży i porwałem sobie ślubny garnitur. A we wtorek jadę na delegację do Budapesztu i potrzebuję tego garnituru! Podobno na Dworkowej cerują takie rzeczy. Ciekawe. Nigdy nie chodziłem w cerowanym garniturze. Jak się moja mama dowie, to w ciry dostanę i się skończy.

Remontu wciąż nie zaczęliśmy.

Tak jest tu. A jak u Pana?

Paweł D.


1 komentarz: