SELWA CENTRALNA
Szanowny Panie,
- Co to za biała
dupa kąpie się w naszej rzece, na brzegu naszego cmentarza? – pyta się Indianin
z wioski po drugiej stronie rzeki.
- To chyba ten
diabeł co porywa nasze dzieci – odpowiada drugi.
- Lepiej pilnujmy
się tej nocy – dodaje trzeci i przytula mocniej chłopca, który wpatruje się jak
biały głupek w japonkach próbuje złapać równowagę na skraju rzeki i podmywa
sobie obficie to i owo.
Nie wiem czy to
był cmentarz, ale w mojej wyobraźni pojawiła się taka myśl i już została. A
zatem bardzo obawiałem się spotkania z Indianami. Pagórki wyglądały jak
kurchany, na drzewie była dziwna budowla. Na przeciwko osada, a ja rozłożyłem
się dokładnie pod liną przeciągniętą przez rzekę, dzięki której Indianie widocznie
dostają się do miejsca swego pochówku. Bałem się, więc szybko poszedłem spać.
Tak wyglądał pierwszy nocleg podczas mojego zejścia z Selwy Centralnej.
Ten piękny teren
nie chce mnie puścić, bo już druga noc i dzisiaj miałem nocować w Huancajo, a jestem przy
drodze jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Satipo, wśród szczytów gór i potoku u
stóp. Problem w tym, że na mojej trasie nie jeżdżą samochody. Z gór zjeżdżają,
ale w górę rzadko kiedy. Od 6 rano do 18, czyli od wschodu do zachodu słońca
przejechały cztery. Dwa mnie zabrały, dwa nie. A zatem bez jedzenia siedzę i
piszę do Pana. Kładę się spać zaraz, mając nadzieję, że 3 maja będzie dla mnie
szczęślwy
Tutaj mała
dygresja. Gdy śpi się w tak maleńkim namiocie jak mój to człowiek nie czuje
wcale samotności, bo ma Pichinaki. To takie małe stworzenia, które budzą się i
szepczą mi do ucha, gdy sobie leżę. Myślę, że jak mnie pochowają, a mój namiot
w środku przypomina trumnę, to te Pichinaki będą mi uprzyjemniały ostatnie
chwile pod ziemią. W pewnym momencie wydawało się mi, że one naprawdę tu są.
Potem zorientowałem się, że to tylko moja wyobraźnia, więc wmówiłem sobie, że
ich nie ma. Nie zgadnie Pan co te maleństwa powiedziały.
- Skoro mówisz,
że nas nie ma. To nie ma – stwierdziły, obrażone ucichły, ale tylko na chwilę,
a potem znowu zaczęły opowiadać te swoje trele i morele.
3 maja byl szczęśliwy Już po godzinie wspinania się, złapałem autobus. Nie
żałowałem tych 10 soli (13 złotych). Dzięki temu w żółwim tempie wyrwałem się z
Selwy. W miarę jak mój busik wspinał się, krajobraz zmienił się. Teren z porośniętego
dżunglą zrobił się nagle trawiasty i krzaczasty. Widoki wspaniałe,
głębszy oddech... początki choroby wysokościowej. Nie było tak jednak źle. Solo
podróżowanie sprawia, że ludzie są niezwykle mili, zwłaszcza w miejscach, w
których rzadko widać turystów. Jako Gringo, w dodatku wysoki, w okularach
sprawiam dobre wrażenie na tutejszych mamach, które wypychają do mnie swe
urocze córki. (Pamięta Pan nasz wspólny wyjazd do Tokaju, też była mama i dwie
córki) Niektóre dzieciaki się mnie bały, ale mój zabójczy uśmiech, który
rozdaje na lewo i prawo w końcu je rozbawia i zabierają mi okulary z nosa,
biblię (tak nazwyają tu mój słownik), uczą mnie keczuanskiego, a ja ich polskiego. W
ten sposób dojechałem do Huancajo. Od razu zatęskniłem za swoim rajem, czyli
Selwą. Po pierwsze odkryłem, że w Peru może być zimno. Na Selwie Centralnej, z
jednej strony chronionej przez strome zbocza And, a z drugiej pod wpływem Amazonii,
temperatura przez cały rok waha się w dzień i w nocy od 22 do 27 stopni C.
Tutaj już jest inaczej. Trzeba wyciągnąć bluzę.
Huancajo to
okropne, blaszane i głośne miasto. Myślałem, że nic dobrego mnie tu nie spotka,
a tymczasem zapytałem się dwóch Pań policjantek o drogę do mniejszego
Huancavelica. Okazało się, że to policjantki turystyczne, które nie znając języka
angielskiego pomagają zagubionym obcokrajowcom. Wzięły mnie pod rękę, naprawdę
śliczne dziewczyny i zaprowadziły do stacji autobusowej. Dołączył się do nas
kundel przybłęda, którego nazwałem Fasola, bo akurat jadłem ususzoną fasolę,
tutejszy snack. A zatem we czwórkę: dwie uzbrojone w pistolety policjantki
turystyczne (czikity), prowadzący nas Fasola, który przeganiał inne psie
przybłędy i ja w środku. Pół godziny spacerku. Po drodzę dowiedziałem się, że
noszą broń nabitą ostrą amunicją, aby w razie czego strzelać do
grożących turystom złodziejów i bandytów.
Wie Pan jak poznać dworzec w Peru? Nic odkrywczego. Otóż w pobliżu będzie bazar! Moje policjantki, Fasolka i ja zrobiliśmy na tym w
Huancajo ogromne wrażenie. Cały czas było słychać - Gringo, Gringo! Co u
Ciebie? Skąd jesteś? Itd. Itp. Fajnie. Zdradzę Panu też inny sekret. Wszędzie
na świecie, tylko nie w Polsce, kobiety lubią jak całuje się je w ręce. Nawet
nie trzeba całować. Wystarczy chwycić delikatną damską rączkę i zbliżyć usta,
musnąć. Wtedy już nie Gringo, tylko stajesz się Pan Kavalerio. Kobiety to
uwielbiają i nie widzą w tym nic zdrożnego. Polki oczywiście mają swoje zdanie
na ten temat, które ja pominę milczenie. Bo głupotę najlepiej przemilczeć. Moje
policjantki były zachwycone, więc zrobiły sobie ze mną zdjęcie, a ja jedną
ukradkiem pocałowałem w policzek, co bardzo rozbawiło obserwujących nas
bazarkowiczów. To było łatwe. Trudniejsze było pożegnanie z Fasolką, który nie
odstępował mnie nawet na krok. Gdy siadałem on był obok. Gdy stawałem szedł za
mną. Badał teren, wskazywał gdzie można kupić coś dobrego. Chciałem mu
sprezentować w podzięce jakiś smakołyk, ale jak na zawołanie w pobliżu dworca
nie było niczego dobrego dla psa. Fasolka był wiernym towarzyszem i nawet
myślałem, żeby go zabrać w dalszą podróż. Podziękowałem mu pięknie i gdy na
chwilę odwrócił wzrok za jakąś suczką, umknąłem do busu. Smutnie było patrzeć
jak bezradnie szuka mnie po placu dworca. Wącha kąty, myli z kimś innym. Szkoda
mi Fasoli, mojego kundla z Huancajo.
To bootlegger,
cz. II
Druga część tego
trzeciego etapu mojej podróży zaczyna się w Huancavelica Śliczna miejscowość,
zupełnie nie odkryta przez turystów. Może dlatego, że jest na samym końcu
szeregu miast, do których dociera kolej naszego inżyniera Malinowskiego. W
Huancavelica kolej tą nazywają macho. Bo przyjeżdża kiedy chce i jak chce, bez
żadnego rozkładu, logicznego i rozsądnego schematu. Robi po prostu to co jej
się podoba. A to jest jedna z wielu cech machomanów, których tutaj pełno.
Akurat trafiłem fajnie bo odbywały się tam lokalne imprezy.
Ludzie tańczyli na ulicach. Tak zresztą pożegnałem się z tą miejscowością.
Dosłownie na jej skraju widzę grupę ludzi i jakiś dziesięciu saksofonistów,
dwóch gitarzystów, faceta, który trzyma instrument przypominający połączenie
harmonii z pianinem, trąbkarzy i faceta z mini tarką do prania. Pozostali
ludzie bez instrumentów stali sobie dookoła dwóch skrzynek z piwem. Przywołali
mnie do siebie. Dali kubek w rękę, nalali servezę (piwa), pstryknęli palcem,
okriestra zaczęła grać, a oni tańczyć w kółko. Od razu się dołączyłem i tak dwa
tańce wykonałem. Zdjęcia porobiłem, ucałowałem Panie, uściskałem Panów,
dostałem błogosławieństwo od najstarszej babci i poszedłem w górę, na piechotę,
przez pasmo And do Pisco. Jak się później okazało byłem na ponad 5 tysiącach
metrów nad poziomem morza. Niech Pan zje kanapkę, zrobi siusiu, weźmie piwo w
rękę i słucha co się później wydarzyło, bo niemal straciłem życie.
Gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec mój dał mi pewną
radę, nad którą do dziś często się zastanawiam.
- Ile razy masz ochotę kogoś krytykować – powiedział –
przypomnij sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie mozliwości
jak ty.
Tak zaczyna się
największe dzieło F. Scotta Fitzgeralda - Wielki
Gatsby. To niezwykłe opowiadanie zostanie już na zawsze związane dla mnie z
tą częścią podróży. Nie wiem czy najlepszym miejscem do czytania tego dzieła
jest tył śmieciarki i szczyty And, ale tak było i przyznam się Panu, że jestem
z tego potwornie dumny.
NAJWAŻNIEJSZY JEST UŚMIECH |
A wszystko
zaczęło się tak pięknie. Jak tylko pożegnałem się z tańczącą grupą złapałem
stopa, potem drugiego, tak że byłem już parę kilometrów za miastem. W połowie
drogi do kolejnej miejscowości, którą miałem zaznaczoną na mapie. Zacząłem się wspinać
pod górę, co było dość męczące i dopiero po jakichś dwóch godzinach przejechał
pierwszy samochód, który okazał się zdezelowaną śmieciarką. Zatrzymał się i
wlazłem na pakę. Poznałem sympatycznego Pana, który pracował w St. Inez, do której
śmieciarka miała mnie właśnie zabrać. W pobliżu jest kopalnia między innymi
srebra. Jadę sobie i czego nie widać na mojej mapie, jadę coraz wyżej. Znów
choroba wysokościowa, ale z dodatkami. Chwilę wcześniej, gdy wspinałem się pod
górę, wyrzucałem sobie, że wziąłem na przykład niepotrzebnie rękawice zimowe.
Tymczasem zaczął padać grad, zrobiło się straszliwie na tej pace zimno i już
mnie za bardzo nie obchodziły plastikowe butelki. Niemal przytuliłem się do
blachy, czując ciepło jedynie swojego sąsiada. Potem było tylko gorzej,bo grad zmienił się w burzę śnieżną, mi odpadały palce, rękawice miałem schowane głęboko,
wszystko przemoknięte, ale jedziemy. Widoki wspaniałe, zapierające dech w piersiach.
Nie miałem siły zrobić zdjęcia. Wioski zakurzone i biedne. Zupełnie nie
rozumiem tych ludzi, którzy zamiat siedzieć w Selwie Centralnej, wybierają
płaskowyż szczytów And. Dojechaliśmy do St. Inez, a tam yerba de coca.
Wyciągnąłem wszystko co ciepłe z plecaka i jak się okazało aby dojechać do
Pisco, muszę dalej jechać ze śmieciarką. Dobrze zrobiłem. Było lepiej. Co
prawda gościu za podwózkę chciał jakąś bandycką cenę, co wynegocjowałem do
połowy, mówiąc, że chyba oszalał.
W niedzielny poranek, gdy kościelne dzwony biły w
miasteczkach nad cieśniną, wszyscy, jak jeden mąż (niekoniecznie z własną
żoną), powrócili do rezydencji Gatsb’ego i wesoło bawili się na jego
trawnikach.
- To bootlegger – mówiły młode damy, krążąc wśród
coctailów i kwiatów gospodarza. – Pewnego razu zabił cżłowieka, który go
zdemaskował. Okazało się, że to kuzyn von Hindenburga i powinowaty samego
diabła. Zerwij mi różę, złotko, i nalej mi jeszcze jedną, ostatnią kropelkę do
tego kryształowego kieliszka.
Na autobus do
Pisco z tej miejscowości, która była na jakichś 3000-2000 m n.p.m. spóźniłem
się dobre pół godziny. Cholera, zazwyczaj busy są tu niepunktualne, a tu mnie
coś takiego spotkało. Postanowiłem złapać stopa, ale że się ściemniało to
polazłem na skraj miejscowości, znalazłem osłoniętą łączkę nad rzeczką i
rozbiłem namiot. Tej nocy nie spałem. Nie było już Pichinaków, ale była
Babuszka, z którą gadałem o tym jak mi zimno, bo było parę stopni poniżej zera.
Cały czas miałem wrażenie, że ktoś się skrada i zimno, cholernie zimno. Rano
odkrcie... szron na namiocie. Potem szybki stop, z przesympatyczną dziewczyną,
którą namawialem na przyjazd do Polski. Pytała się co miałaby tam robić. To
powiedziałem, że Cevicze (o tym jeszcze kiedyś Panu napiszę), albo uczyć języka
keczuańskiego. Miejscowość do której dotarłem była biedniesza niż cokolwiek Pan
widział. Miejscowi mężczyźni, których spoktałem – głusi. A chatka do której
mnie zaproszono była tak skromna, że aż wstyd było mi przyjąć od rezolutnej
starszej gospodyni yerbatkę i ciastka. Posiedziałem dziesięć minut, a potem ona
mnie wygoniła, że przecież jest podróż przede mną. To była moja Mami (wszystkie
starsze Panie są nazywane Mami). Oczywiście błogosławieństwo na drogę i dwie
godziny spaceru wzdłuż stumetrowej przepaści (łydki bolą mnie do tej pory). Myślałem
wtedy, że nie ma nic piękniejszego niż życie. Yerbatka mnie rozgrzała, ciastka
zabiły głód, trochę przeraził rozjechany skorpion (cholera tu są skorpiony, w
dodatku maleńkie, czyli pewnie najgroźniejsze). Była niedziela, więc się
pomodliłem, dziękując Bogu za dobroci które mnie spotkały. Piszę o tym
szczerze, żeby Pan wiedział jakie mogły być moje ostatnie myśli w życiu. I
jestem z nich prawdziwie dumny. I w głowie miałem Gatsbyego i mój nowy pomysł
na książkę, i Pana miałem w głowie (układałem w myślach te zdania), i rodzinę, i
przyjaciół, i piękne kobiety, które znałem. W tym momencie byłem naprawdę
szczęśliwy i dobry... W końcu samochód, stop, toyota, srebrna, paka. Rozsiadłem
się wygodnie. Facet trochę za szybko jechał, ale myślałem, że zna drogę. Prowadził
pewnie. I w chwili gdy pomyślałem, że warto powiedzieć parę słów do kamery o
wspaniałym sposobie jeżdżenia na pace wydarzyło się to oto:
Lecz ponad tym szarym skrawkiem ziemi, nad którym wiatr
nieustannie przesuwa drgające pasma pyłu, dostrzeżesz w pewnej chwili oczy
doktra T. J. Echleburga. Oczy T. J. Echleburga są niebieskie i ogromne – o
źrenicach szerokości jednego jarda. Brakuje im twarzy, patrzą po prostu spoza
gigantycznych żółtych okularów, zawieszonych na nie istniejącym nosie. Pewnie
jakiś okulista, widać skłonny do żatów, umieścił przy drodze tę reklamę, żeby
powiększyć szeregi swoich pacjentów z dzielnicy Queens, a potem sam pogrążył się
w wiecznej ślepocie albo też wywędrował w inne strony. Ale jego oczy, dawno nie
malowane, nieco wyblakłe od słońca i deszczu, medytują nieprzerwanie nad tym
wysypiskiem.
Dennis, kierowca
rozpędził się na prostej, czując że samochód jest mu posłuszny. Cieszył się z
faktu, że ma jednodniowy urop. Po tygodniu zakładania systemów alarmowych w
kopalniach w St. Inez on i jego przyjaciele mieli ochotę zabawić się w Pisco.
Czuł się dobrze za kierownią i podniecał go fakt, że jedzie skrajem stumetrowej
przepaści. Zobczywszy tunel przed sobą nie zwolnił pędu jazdy. Wyjeżdżając z
tunel zaskoczył go nagły skręt w prawo, więc przyhamował, ale wtedy stracił
panownie nad pojazdem. Jechał w stronę przepaści. Lewym kołem był już na
zewnątrz, ale w ostatniej chwili udało się mu odbić i zaraz znalazł się na
przeciwległej ścianie skały, rozbijając cały prawy bok toyoty należącego do
firmy, w której pracował.
Byłem przerażony.
Myślę, że może udałoby się mi wyskoczyć w ostatniej chwili i z całej piątki
może bym się uratował, ale wiem że to nieprawda. Nigdy tak blisko nie byłem
śmierci i co dziwne nie odczuwałem wielkiej ulgi i radości życia. Może z powodu
tych wcześniejszych dobrych myśli, które miałem? Odgięliśmy po prostu blachę i
pojechaliśmy dalej. Tym razem byłem czujny, gotowy do skoku. Niepotrzebnie, bo
tak jak przypuszczalem Dennis nauczony rozumu jechał niemal jak ślimak. Uff...
Do Pisco dotarłem
po czterech godzinach, potem pojechałem do Ica, w której przenocowałem u pewnego fryzjera,
który zaprosił mnie przez couchsurfing do siebie. Miał swój penthouse nad swoim
supermarketem. Od razu wiedziałem, że to gej. Nie wiem, czemu tylko tacy mnie
zapraszają. Chyba mnie podrywał, wydawało się mi, że nawet dotknął mnie zbyt
miękko. W końcu upił mnie pisco i pokazał zdjęcia dziewczyny. Grubaska w
szpilkach, w stringach okazała się być nim samym. Co miałem robić? Powiedzialem,
że pięknie i poszedłem spać. Nie będę wnikał w szczegóły, bo to była dość
dziwna przygoda. Proszę się nie martwić i nie podśmiewać. Było dziwnie, ale nic
więcej.
Rano się zerwałem
i pojechałem do Nazca, zobaczyć linie. Gatsby był ze mną i przegapiłem
przystanek, potem musiałem się wrócić. Nie stać mnie było na latanie nad
liniami (80 dolarów), ale za 3 sole wlazłem na wieżę i widziałem rysunek
przedstawiający: rękę oraz drzewo. Kosmici czy szamani? Modly czy gwiazdy? Tajemnice linii. W końcu lazłem dwie godzinki
skrajem pustyni, złapałem stopa do Nazca i kupiłem bilet do Arequipy. Miałem
jechać tam stopem (ponad 500 km), ale przeczytałem, że wybrzeże jest
niebezpieczne. Nie to, żebym się bał, ale po wypadku nad skrajem przepaści,
spaniem u geja, który pokazywał mi swoje zdjęcia w perułce i stringach
pomyślałem, że trzecia przygoda może okazać się mniej ciekawa. Potrzebowałem
odpoczynku. Nadszarpnąłem zatem poważnie swój budżet. I oto siedzę w autobusie
i już trzecią godzinę piszę do Pana ten list. Zapowiada się, że puszczą trzecią
część filmu z Van Damem, obok siedzi pachnące mlekiem matki niemowle, z
wielkimi czarnymi oczami, ktorych nie odrywa ode mnie, więc chyba pójdę
spać.
- Rozmawiałem z nią – wymamrotał po długim milczeniu –
powiedziałem jej, że może mnie oszukiwać, ale nie może oszukać Pana Boga.
Zaprowadziłem ją do okna – wstał z wysiłkiem, podszedł do okna i przycisnął
twarz do szyby. – Powiedziałem: „Pan Bóg wie, co robiłaś, wie o wszystkim, co
robiłaś. Możesz oszukać mnie, ale nie możesz oszukać Boga.”
Stojący obok niego Michealis zobaczył z przerażeniem, że
Wilson patrzy na oczy doktora T. J. Echleburga, które wynuszyły się blade iogromne,
z ustępującego mroku.
- Bóg widzi wszystko – powtórzył Wilson.
- To przecież ogłoszenie, reklama – zapewnił go
Mechaelis. Odwrócił się jednak od okna i wolał patrzeć znów na pokój. Ale
Wilson pozostał przez długi czas z twarzą przy szybie; kiwał głową na widok
wstającego dnia.
Obudzę się w
Białym Mieście.
P.S. Ciesze sie ze w koncu Pan napisal. Prosze nie przestawac, ja jednak na Pana licze.
Stefan! Świetny tekst. Pozdrawiam i życzę powodzenia! Piotrek
OdpowiedzUsuńStefan dawaj zdjęcia.
OdpowiedzUsuń