Szanowny Panie,
tak mam, że różne głupie rzeczy
sobie lubię czasem ubierać w schematy, chociaż to zupełnie niepotrzebne i nie
wiadomo w ogóle jaki w tym sens. Na przykład muzyki słucham od kilku lat w systemie
rocznikowym. Upycham więc muzę w jakieś wirtualne foldery zależnie od tego,
nawet nie kiedy powstały, ale kiedy ktoś je poskładał w albumy i postanowił
wydać. Od dwóch lat natomiast dosyć konsekwentnie słucham tych albumów w ten
sposób, że w danym okresie (trwającym od dwóch, do trzech tygodni) słucham
tylko płyt wydanych w tym samym roku. Robię to też naprzemiennie – a zatem, jak
teraz mamy rok 2021, to słucham w ten sposób, że przez dwa tygodnie słucham
tylko płyt z tego roku, a przez kolejne dwa tygodnie z jakiegoś innego, trochę
na chybił trafił (lub według aktualnego widzimisię) wybranego roku. I tak
skaczę np. 2021, 1976, 2021, 2006, 2021, 1997, 2021, 1983, 2021… i tak dalej, i
tak dalej. Aż do końca roku. Potem rok 2021 zostanie odłożony do odstania na
jakiś rok lub dwa prawdopodobnie, po czym znowu wpadnie do puli. Myślę, że to
może jakoś pozwala mi się zdyscyplinować do przesłuchiwania wciąż to nowych
rzeczy (nie tylko nowych z tego roku, ale także takich, które gdzieś mnie
kiedyś ominęły). I chociaż może to wydawać się śmieszne, to powiem Panu, że
jestem całkiem zadowolony z mojego obecnego systemu.
Obecnie jestem sobie na roku
1991. Ciekawi mnie bardzo, czy ma Pan jakieś muzyczne skojarzenia z tym właśnie
okresem? No, proszę pomyśleć, zanim Pan przeczyta dalej… 1991 r. Miał Pan wtedy
ile? Jak nic 8 lat. To jeszcze niewiele. Trochę za wcześnie pewnie na to, żeby
mówić o kształtowaniu się jakiejś muzycznej świadomości. To się pojawia wraz z
dorastaniem, jak włosy pod nosem. Z 11 przynajmniej trzeba mieć, 12 może,
13? Oznacza to mniej więcej tyle, że ten
1991 to również dla mnie powinno być jakieś echo dzieciństwa. Nie jest tak
jednak. Z wielu różnych przyczyn rok 1991 to muzycznie kamień węgielny całego mojego
myślenia o muzyce. Nie będę tu za bardzo kombinował, ani też nie zaskoczę
nikogo, kto jako tako w popkulturze się orientuje. Chodzi mi tu głównie o
grunge. To śmieszne, ale mam Pana za takiego ignoranta, że czuję się wręcz w
obowiązku krótko nakierować Pana skojarzenia na dobre tory. A zatem: Nirvana,
Seattle, flanelowe koszule, trampki lub glany, włosy długie, mogą być
przetłuszczone, posklejane nawet. Brzmienie? Wbrew pozorom dosyć zróżnicowane.
Spowolniony punk, wymieszany z rockiem alternatywnym lat 80. (Nirvana),
przybrudzony rock alternatywny lat 80. mocno naznaczony wpływami Hendrixa i
amerykańskiego rocka lat 70 spod znaku Neila Younga (Pearl Jam), to samo, ale
mocniej i z odczuwalnymi wpływami Black Sabbath (Soundgarden), lub jeszcze
wolniej, mocniej i bardziej sabbathowo (Melvins), lub psychodelicznie i
metalowo (Alice In Chains). Oczywiście były też rzeczy mniej fikuśne, bardziej
w epoce osadzone – patrz: punkowe Mudhoney czy hard rockowe Mother Love Bone. Hola,
hola! Nie rozpędzam się, żeby nie zacząć nerdowego słowotoku, który tylko Pana
o ziewanie przyprawi.
Jak Pan wie (lub wiedzieć
powinien, znając mnie od lat tylu) dla mnie Seattle jest jak kolebka życia. Od
tych wyżej wymienionych zespołów w zasadzie wszystko się dla mnie zaczęło. U
siostry znalazłem kasetę magnetofonową z nagranym koncertem MTV Unplugged
Nirvany, a chwilę później VS Pearl Jam, które to w jedną noc otworzyło
jakąś furtkę do nieczynnego do tej pory obszaru mojego mózgu/serca. Korzystając
z typologii stworzonej (lub spopularyzowanej?) przez twórców filmu animowanego
„W głowie się nie mieści”* ta nieprzespana noc zbudowała tę żółtą kulkę zwaną
Fundamentem, na bazie której powstała zupełnie nowa wyspa osobowości – wyspa
muzyki. Pamiętam, że o tym doświadczeniu już tu kiedyś pisałem, więc nie będę
się powtarzał i tego rozwijał. Chwilę później siostra podsunęła mi kasety kilku
innych zespołów, które udekorowały tę wyspę i określiły kierunek jej rozwoju na
długie lata, żeby wymienić chociażby Red Hot Chilli Peppers czy Rage Against
The Machine. Założyłem więc słuchawki i nie zdjąłem ich do dziś, a przez
kolejne lata większość zaskórniaków wydawałem na taśmy magnetofonowe. Internetu
nie było, zatem niemal w ciemno kupowałem pierwsze kasety The Smashing
Pumpkins, Soundgarden czy Alice In Chains. Łezka się w oku kręci. Oczywiście
wszystko to miało miejsce znacznie później niż w roku 1991. Myślę, że musiał to
być 1995 prawdopodobnie, bo pamiętam, że No Code było wtedy nowością. Patrząc
jednak na świat muzyki popularnej moim kaprawym oczkiem, połączonym nerwem
wzrokowym z kraciastym, flanelowym mózgo-sercem, nie sposób nie dostrzec, że
dla całego brzmienia lat 90. ten 1991 był rokiem zupełnie przełomowym.
Grunge istniał wcześniej (Bruce
Pavitt użył tego słowa w stosunku do zespołu Green River w 1987 r.). Nirvana
miała na koncie Bleach, a takie Soundgarden całkiem udane Ultramega
OK i Lauder Than Love (oraz kilka EP-ek), ale wszystko to trudne
było do zauważenia z takiej dajmy na to Polski. Przecież wtedy muzyka nie była do nas przesyłana
światłowodem, tylko płynęła na statkach, a tam miejsca starczało tylko dla najbardziej
popularnych, tych co się sprzedawali w milionowych nakładach. A Kurt Cobain bardzo chciał zaistnieć w kraju
nad Wisłą, myślał zatem intensywnie, jak tu przemycić swoją niechlujną muzę,
tak, żeby i w miasteczkach pod Warszawą podrastające gówniaki mogły się z nią
zapoznać. Pomyślał zatem: Chuk! Poświęcę się – nagram przebój! To dla Ciebie
Derwi! Love you, kiss you! Tak właśnie powstało Smells Like Teen Spirit,
jakby Pan nie wiedział – utwór, który sprawił, że wszystkim hardrockowcom z
natapirowanymi włosami nagle zrzedły miny. Jebać Motley Crue! Here comes
Nirvana! Zresztą całe Nevermind jawi się współczesnemu odbiorcy niemal
jako zbiór rockowych hitów. Założę się, że nawet Pan kojarzy przynajmniej kilka
utworów z tej płyty, bo to do urzygania zostało przemaglowane wszędzie przez
lata. No i pewnie tego brzdąca nurkującego w basenie za dolarem Pan kojarzy,
co?
Cobain zrobił zatem dziurę w
wieczku, ale przez tę dziurę zaraz i inni wyleźli, a Ci inni błyszczeli i się
prężyli, no i hipnotyzowali zupełnie. Pearl Jam wydali swój debiutancki album Ten
jakiś miesiąc przed Nevermind. Bez dwóch zdań jest to do dziś ich
najważniejsza płyta i chyba jeden z najbardziej spektakularnych debiutów w
historii rocka. Do tej pory Pan w radiu regularnie usłyszysz Jerem’ego,
Alive czy Black. W tym samym dniu, co Nevermind (24 września) świat
poznał też Badmotorfinger Soundgarden, które to z kolei wprowadziło
zespół Cornella na zupełnie nowy poziom (zarówno muzycznie, jak i komercyjnie).
Co prawda, na swoje Smells Like Teen Spirit Soundgarden będzie musiało
poczekać do 1994 roku, ale Outshined, Rusty Cage czy Jesus
Christ Pose też zrobiły robotę. Żaden z tych wielkich albumów nie jest
jednak taką grunge’ową perłą, jak wydane jeszcze wcześniej tego roku Temple
Of The Dog (to zarówno nazwa projektu, jak i płyty). W telegraficznym
skrócie: był sobie taki gość, co się zwał Andrew Wood – śpiewał sobie w takich
kapelach jak Malfunkshun i Mother Love Bone,
pomieszkiwał ze swoim kolegą Chrisem Cornellem i zapowiadał się na
pierwszą wielką gwiazdę Seattle (przynajmniej według niektórych). Andy śpiewał,
Andy błyszczał, Andy zażywał. I to dużo. No a kiedyś zażył za dużo, no i mu się
zmarło. Kolega z pokoju, razem z kolegami z Mother Love Bone (a nawet świeżym
nabytkiem w Seattle – niejakim Edkiem V.) pomyśleli, że Andy to nie był taki
zwykłas, co go się tylko do dołu opuszcza i ziemią zasypuje, tylko muzyk z krwi
i kości, i jak ma mieć pomnik, to niech to będzie pomnik z nut i słów
zbudowany. I tak mniej więcej powstała ta płyta. Nawet Pański brat Konrad Panu
powie, że Temple Of The Dog to jest takie Coś przez duże „C”.
Zresztą w Seattle i w okolicach wtedy
aż wrzało. Femme fatale tej sceny, czyli pani Courtney Michelle Harrison (znana
bardziej pod przybranym nazwiskiem Love) wraz z zespołem Hole wydała swój
pierwszy album Pretty on the Inside, najniższy głos stanu Waszyngton
Mark Lanegan i jego Screaming Trees doczekali się w końcu płyty w dużej
wytwórni, a naczelny Behemot okolicy, Tad Doyle, narobił sporo szumu dzięki 8
Way Santa. Świat usłyszał nowe wydawnictwa od takich legend sceny jak Melvins
czy Mudhoney, ale swoje pięć minut mieli też mniejsi, tacy jak Skin Yard, Hammerbox
czy Truly.
Tak, 1991 był dobry dla grunge’u.
Chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że pojawienie się w mieście dużych wytwórni
płytowych i pieniędzy doprowadziło nie tylko do wybuchu globalnej mody na rozciągnięte
swetry naciągnięte na dłonie, garba i martensy, lecz także do szybkiego rozpadu
tej sceny i przedwczesnego wypalenia jej potencjału (ale to już zupełnie inna
historia).
Wiem, że już Pan zasypia pewnie,
ale nie mogę jednak zrobić kropki w tym punkcie. No bo jednak byłoby grubą
niesprawiedliwością zamknąć 1991 tylko pod hasłem Seattle. Przecież Red
Hot Chilli Peppers musieliby się obrazić, jak nic. Wszak Blood Sugar Sex
Magik to był po prosu zamach rocka na pop! I proszę to rozumieć, jak
najbardziej pozytywnie. Przecież tam każdy utwór to klasyk! Także Metallica
zrobiła wtedy wielki skok na bank ze swoim czarnym albumem, gdzie mało
powiedzieć, że złagodzili brzmienie. Oni wcisnęli tam Unforgiven i Nothing
Else Matters! – utwory, przy których nieśmiali chłopcy przełamywali się i
na szkolnych dyskotekach prosili do tańca koleżanki dziewcząt, które wpadły im
w oko (no bo na te, które naprawdę im się podobały, jednak byli zbyt nieśmiali).
Mało? Ok. Już w styczniu Faith No
More wpadło na listy z utworem Epic i poorało ludziom mózgi. Jak można tak
pomieszać metalowe brzmienia i w zasadzie rapową melorecytację z takim
refrenem, którego z głowy nie sposób wyrzucić?! Toż to szaleństwo!
Poza tym może i wspomniałem już o
tym, że 1991 to trochę jak początek końca dla starych hard rokowców, ale
oddajmy im też sprawiedliwość, bo część z nich w tym roku była jeszcze na szczycie.
I tu już wiadomo, że muszę zacząć od Guns
N’ Roses. Axl Rose, Slash, Duff McKagan, Izzy Stradlin, Matt Sorum i Dizzy Read
tak się uwijali, że 17 września wypuścili na światło dzienne nie jeden, a dwa
albumy, a każdy z nich trwał ponad godzinę i piętnaście minut. I nie też, że
ilość odbiła się na jakości, bo przecież na Use Your Ilussion I
znajdzie Pan na przykład Don’t Cry czy November Rain, a na Use
Your Ilussion II klasyczy już cover Knockin’ On Heaven's Door czy
chociażby Civil War.
Z młodych wilków (młodych wtedy
oczywiście) warto wspomnieć też jeszcze na pewno o Skid Row z ich drugim albumem
Slave to the Grind. Za to starzy też nie odpoczywali: Ozzy Osbourne
zaliczył chyba drugi co do wielkości sukces komercyjny w swojej solowej
karierze za sprawą No More Tears, Lemmy rozpoczął kolejną dekadę swojej rock’n’rollowej
krucjaty solidnym 1916, Alice Cooper dorzucił Hey Stoopid, a The
Cult Ceremony.
Dobra. No to już kończę. Chociaż…
kojarzy Pan pewnie takiego radiowego hita,
jak Loosing My Religion? To też 1991. R.E.M. u szczytu sławy. Chociaż Pan,
jako ten ośmiolatek (podobnie z resztą jak ja i wiele innych dzieciaków w
Polsce i na świecie), pewnie się
zachwycał wtedy teledyskiem do Black or White Michaela Jacksona. Macaulay
„Kevin” Culkin wywalający swojego ojca na drugi kraniec świata za pomocą gitary
i dwóch wielkich głośników? W młodej polskiej demokracji to było jak heroinowy
odjazd. Wszystko tam było, a dolary kapały z każdego kadru.
Przyjmijmy jednak, że jest 1991,
a my nie wycieramy już glutów w rękawy, tylko mamy lat naście i gardzimy całym
głównym nurtem. Przyjmijmy, że jesteśmy Przemysławem K. i planujemy z kolegami
nasz pierwszy wyjazd na Metalmanię. Zapas świeżych kaset do słuchania na drogę?
Och, wybór jest niemały! Do plecaka możemy wrzucić Arise Sepultury (dobre
gówno – agresywne, ale przystępne), Human Death, czy Clandestine
Entombed. A jak to jeszcze dla nas za mało krwawo, czy niezbyt diabelsko, to możemy
wybrać coś ze wschodzących gwiazd klimatów ekstremalnych – do wyboru do koloru:
groteskowo obrzydliwe Cannibal Corpse czy szatańsko szatańskie Darkthrone? Co
komu w duszy gra – dla każdego coś miłego.
I to dosłownie. Bo może jednak wyprosił
Pan matkę, żeby kupiła Panu żółte ogrodniczki i naciągnął wujka, żeby na
komunię kopsnął Panu deskorolkę? Zza oceanu już słychać szum winyli, a do tego pulsują
bity i płyną słowa składane na wolno. Gdzieś już Panu mignęły pierwsze odcinki
Bajera z Bel-Air. No i na Wf-ie facetka rzuciła wam ostatnio pomarańczową piłkę
i powiedziała, że już jesteście wystarczająco wyrośnięci, żeby dorzucić do
obręczy. Czy tak? To świetnie, bo 1991 to złota era dla hip-hopu. Co z tego, że
angielski w szkołach dopiero raczkuje? Panie, jak to buja! Wrzuca Pan na
słuchawki A Tribe Called Quest i już Pan jest na wschodnim wybrzeżu i zbija
piątki z Patrickiem Ewingiem. Przerzuca Pan przegrywaną kasetkę na drugą stronę,
a tam Death Certificate Ice Cube’a i w mgnieniu oka przerzuca Pana na
drugi skraj Ameryki. A wie Pan, 2PAC nie tylko żyje, ale właśnie wrzuca na
rynek swój debiutancki album 2Pacalypse Now! Zresztą oni wszyscy są wciąż
młodzi i właśnie budują swoją legendę! Public Enemy, Geto Boys, De La Soul…
zawrót głowy!
Dobra. Zmęczyłem się. Idę obiad
robić.
Ale 1991 był zajebisty. Kopalnia
złota, Panie Stefanie! Kopalnia złota!
Ukłony,
Paweł D.
*jeśli Pan nie widział, to w
mojej opinii jeden z fajniejszych filmów dla dzieci, jakie powstały w ostatnich
latach.