Słyszałem już o tej korridzie. Cóż, Katalonia to i tak taka nie-Hiszpania. To decyzja polityczna. Chcą królowi na złość zrobić i tyle. Myślę, że na północy nic się nie zmieni. Jak byliśmy w Pampelunie rok temu, to odwiedziliśmy nawet knajpkę, w której przesiadywał Hemingway – tam Pan może pojechać.
„Będzie głośno” kiedyś obejrzę, ale na razie jakoś nie mogę się zmusić, chociaż już z kilku źródeł słyszałem, że fajne.
Ja też mam dla Pana jeden filmik… a w zasadzie tylko fragment. Wczoraj przypadkowo wpadł mi w sieć. Pan zerknie:
http://www.youtube.com/watch?v=37RmeBFXMyA&feature=related
To z filmu „Powrót do Garden State”. Pewnie już Pan oglądał kiedyś. Bardzo lubię tę scenę. Koniec końców „New Slang” (bo tak nazywa się ten utwór The Shins, który pojawia się w powyższym fragmencie) odmienia życie głównego bohatera.
Zastanawiam się, czy jest taki utwór, który znacząco wpłynął na Pana życie? Pamięta Pan coś takiego? Ja mam.
To było jakieś 15 lat temu. Pamiętam ten dzień, jak dziś. Pojechaliśmy z rodzicami odebrać moją siostrę z Warszawy. Czekaliśmy na nią w jakiejś małej kawiarni. Nic szczególnie ciekawego, ale pamiętam, że kiedy się już pojawiła, to zaraz pokazała mi swój nowy nabytek – kasetę magnetofonową. Okładka szaro-bura, jakaś zwierzęca morda spoglądała na mnie przez kratę. Nie wzbudziło to mojego większego zainteresowania. Znów jakieś rzępolenie, ot co. Tego wieczora miałem jednak kryzys. Musiałem napisać wypracowanie szkolne. Temat miał być związany z fantastyką, ale dawał dużą swobodę, jeśli chodzi o zawartość pracy. Niby nic trudnego, ale chciałem, żeby wypadło to nieźle (moją polonistką była wtedy mama Małgorzaty R., więc sam Pan rozumie). Problem w tym, że pisać mi się nie chciało. W głowie miałem pustkę. Chociaż byłem wtedy młody i głupi, to pewne prawdy były mi już znane. Jedną z nich jest ta, że muzyka inspiruje. W pokoju miałem jakieś kasety, ale wszystko już osłuchane (zresztą większość taśm należała do siostry). Pomyślałem – dobra, Gośka i tak już idzie spać, może pożyczy mi tę swoją nową kasetę. Pożyczyła. Pearl Jam. Cóż, słuchałem wcześniej już trochę Nirvany i innych rockowych rzeczy (nie było ze mną tak źle), więc wiedziałem mniej więcej, co to może być. No ok. Wrzuciłem taśmę do magnetofonu i zabrałem się za pisanie. Ja bazgrałem, a muzyka płynęła sobie w tle. Zmieniłem stronę A na B (ach, stare dobre czasy). Później B na A. I jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz… (wie Pan, ja wolno piszę). Przy kolejnych przesłuchaniach moją uwagę powoli zaczął przykuwać jeden utwór. Przestałem zmieniać strony. Teraz, kiedy kończyła się strona B, po prostu cofałem do początku. Nie chodziło mi jednak o pierwszy numer, ale o drugi. Rzuciłem w kąt długopis i sprawdziłem tytuł na okładce – Rearviewmirror. Tak. To właśnie ten kawałek, który nakazał mi przekroczyć granicę nowego świata, zepchnął mnie w tę rockową otchłań, w której jestem pogrążony do dziś dzień. Dziwne, ale już tamtej nocy czułem, że stało się coś niezwykłego. Wypracowanie dokończyłem. Pod pracą przykazałem nauczycielce, aby w trakcie czytania słuchała płyty „Ten” zespołu Pearl Jam (co było oczywiście błędem, bo chodziło o płytę „Vs”, ale na kasecie nie było nazwy, a siostra wprowadziła mnie w błąd). Było już bardzo późno. Trzecia, może czwarta w nocy. W zasadzie chciałem już położyć się spać, ale… nie mogłem przestać słuchać tego numeru. Nosiło mnie. W końcu ukierunkowałem moje pokłady energii. Wziąłem moją „kostkę” (ten wojskowy typ plecaka, który był wtedy modny) i zacząłem zamalowywać główną klapę. Musi Pan wiedzieć, że wcześniej było tam mnóstwo bzdurnych napisów. Kiedy już pochowałem wstydliwą przeszłoś pod grubą warstwą białej farby, przyszedł czas na najważniejsze. Wyciągnąłem farby czarną i czerwoną, a następnie zacząłem odtwarzać na moim plecaku napis, który widniał na okładce płyty… czyli po prostu Pearl Jam. Wszystko z zachowaniem oryginalnych kolorów i odpowiedniej czcionki. Na następny dzień kroczyłem już dumnie korytarzami mojej podstawówki. Inny człowiek. Miesiąc później miałem już wszystkie kasety mojego „nowego ulubionego zespołu” (trzeba zaznaczyć, że wtedy muzyki nie zdobywało się tak łatwo jak teraz). Te dźwięki ukształtowały nastolatka, którym powoli się stawałem. Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdyby Gośka nie kupiła wtedy tej kasety? Czy wtedy też uważałbym „Vs” za najlepszą płytę w dziejach rocka? Kto wie?
Ta historia skłania mnie do szerszych rozmyślań. Ile może Pan wskazać takich dni ze swojej przeszłości, które bez wątpienia zapamięta Pan do końca życia? Takich, które uważa Pan za kluczowe, które może Pan uznać za pewnego rodzaju punkty graniczne? Znajdzie się kilka, prawda? To niezwykłe, że przemijają dziesiątki, setki dni bez wyrazu, a tu nagle… bum! W jednej chwili zaczynasz widzieć wszystko inaczej. Cud to, czy szaleństwo jakie?
Si ya,
Paweł D.