Szanowny Panie,
myślę, że na dzień dzisiejszy chciałbym wpaść w takie obrotowe drzwi. Chciałbym. Chyba. Myślę, że pod palmami życie płynęłoby mi jakoś łagodniej, przyjemniej. Jak na kajaku. W drodze. Jak zwykła mawiać Panna J. - w niemiejscu.
Pewien też jestem, że kiedyś i ja pojadę do Hanoi. Pojadę. Bo mam duszę podróżnika. Tak naprawdę. Mam. Nikt tego nie widzi, ale ja to przecież wiem. Ja to czuję. Nie lubię przecież spokoju. Mam w sobie tę ciekawość. Może się gdzieś zawieruszyła po drodze, ale jest gdzieś przecież. Jest na pewno.
Potrzebuję tylko trochę luzu. Trochę pieniędzy. Trochę zdecydowania. Muszę tu załatwić kilka spraw, ale jak tylko je załatwię, to wyruszę - hen, daleko.
Myślę, że zrobię to z wrodzoną gracją. Nie sprawię nikomu bólu. Wywiążę się wcześniej ze wszystkich obowiązków. Nie spalę za sobą żadnych mostów. Odpłynę po prostu na chmurce, jak aniołek.
Zrobię to, bo Warszawa mnie przytłacza. Myślę czasem, że te jej mury mają w sobie jakąś moc piekielną, która czyni ludzi nieszczęśliwymi. Snują się Ci ludzie tak. Jacyś otępiali. I czasami myślę, że są wszyscy jacyś okropni. Nieludzcy nawet. Jak przyczajone psy. Źli. Do szpiku kości.
Nic więc dziwnego, że często myślę o tym, jak cudownie byłoby mieć mięśnie. Być silnym i okrutnym. Szanowny Panie! Jaki ja bym wtedy był! Nie uwierzy Pan! Chodziłbym i bił wszystkich na lewo i prawo. Nie tylko złych dresiarzy, którym należy się kara za paskudne twarze. Okładałbym też kinder metali i dużych metali, ponurych gotów i wesołych gości w kolorowych koszulkach (których nie jestem w stanie przyporządkować teraz do jakiejś subkultury). Ale i innych... punków i skinów. Policjantów i przestępców. Czarnych i żółtych. Homoseksualistów, polityków i kierowców autobusów. Wszystkich! Ach... to byłoby takie piękne.
Myślę jednak, że siły odpowiedniej nie posiądę nigdy. Odpowiedniej nawet, aby czuć się pewnie i bezpiecznie. Muszę przez to kombinować. Muszę się dostosowywać. Wypełniać po brzegi wolne jeszcze szczeliny rzeczywistości i tworzyć w nich swoją niekształtną twierdzę. Paskudna robota.
No i czasem, jak tak o tym pomyślę, to mnie zaraz głaz jakiś przygniata. I sam się przeciw sobie buntuję. Bo przeciw innym przecież nie mogę. Bo jak? Zawsze się znajdzie jakiś głupi, któremu mój bunt w takiej, czy innej formie będzie akurat po drodze. I się dołączy. I się okaże, że to nie mój bunt wcale, tylko i tego drugiego. Albo i jeszcze innego...
Nie no! Myślę, że tu się nie da żyć czasem. Stoję na tych światłach i tak właśnie myślę. Chuj. Jeden krok. Przecież to tak nie dużo. A potem się wzdrygam i myślę, że jak tak będę myślał na słońcu za dużo, to się jeszcze kiedyś zagapię i dopiero będzie placek! Panie Szanowny, jak mnie te ulice denerwują! Pełne tych samochodów cholernych! I chciałbym sobie zakląć... Ech, chciałbym... ale mnie coś trzyma i mówi, że nie mogę. Nie mogę, bo ktoś by tego oczekiwał, a kto inny byłby zniesmaczony. A przecież wszyscy powinni dostać tę najlepszą część mnie. Tę najlepszą dla siebie. Ale czy ja mogę być dla wszystkich?
Bo czasem myślę - głupi - że jestem przecież dla siebie. Czasem tylko - aż taki głupi znowu nie jestem. Być dla siebie nie musi być przecież znowu czymś złym. Nie?
Cholera (to słowo dozwolone), myślę tak dużo o sobie. Cały dzień tak myślę. Siedzę przed komputerem. W zamknięciu. I myślę.
Dziś myślałem na przykład o tym, że mógłbym być przecież bohaterem Bukowskiego. Nie wierzy Pan? Może nie teraz. Ale pamiętam, jak dziś, że byłem kiedyś kimś, kto mógł takim zachlaj-mordą być.
Teraz wierzę jednak, że zrobię karierę. Małym kosztem. Nie poświęcę duszy. Nie poświęcę rodziny. Zrobię to tak przy okazji. Szybko. Przez lat kilka. A później myślę, że będę tym, kim zawsze chciałem być. Będę robić to, co zawsze robić chciałem. Myślę, że wszystko się tak ułoży, jak marzenie.
Ale w zasadzie tylko, kiedy staram się już nie myśleć odpowiednio długo, to przychodzi błogość i marzenia mnie wypełniają. I tak mi wtedy dobrze, hej!
Paweł D.
myślę, że na dzień dzisiejszy chciałbym wpaść w takie obrotowe drzwi. Chciałbym. Chyba. Myślę, że pod palmami życie płynęłoby mi jakoś łagodniej, przyjemniej. Jak na kajaku. W drodze. Jak zwykła mawiać Panna J. - w niemiejscu.
Pewien też jestem, że kiedyś i ja pojadę do Hanoi. Pojadę. Bo mam duszę podróżnika. Tak naprawdę. Mam. Nikt tego nie widzi, ale ja to przecież wiem. Ja to czuję. Nie lubię przecież spokoju. Mam w sobie tę ciekawość. Może się gdzieś zawieruszyła po drodze, ale jest gdzieś przecież. Jest na pewno.
Potrzebuję tylko trochę luzu. Trochę pieniędzy. Trochę zdecydowania. Muszę tu załatwić kilka spraw, ale jak tylko je załatwię, to wyruszę - hen, daleko.
Myślę, że zrobię to z wrodzoną gracją. Nie sprawię nikomu bólu. Wywiążę się wcześniej ze wszystkich obowiązków. Nie spalę za sobą żadnych mostów. Odpłynę po prostu na chmurce, jak aniołek.
Zrobię to, bo Warszawa mnie przytłacza. Myślę czasem, że te jej mury mają w sobie jakąś moc piekielną, która czyni ludzi nieszczęśliwymi. Snują się Ci ludzie tak. Jacyś otępiali. I czasami myślę, że są wszyscy jacyś okropni. Nieludzcy nawet. Jak przyczajone psy. Źli. Do szpiku kości.
Nic więc dziwnego, że często myślę o tym, jak cudownie byłoby mieć mięśnie. Być silnym i okrutnym. Szanowny Panie! Jaki ja bym wtedy był! Nie uwierzy Pan! Chodziłbym i bił wszystkich na lewo i prawo. Nie tylko złych dresiarzy, którym należy się kara za paskudne twarze. Okładałbym też kinder metali i dużych metali, ponurych gotów i wesołych gości w kolorowych koszulkach (których nie jestem w stanie przyporządkować teraz do jakiejś subkultury). Ale i innych... punków i skinów. Policjantów i przestępców. Czarnych i żółtych. Homoseksualistów, polityków i kierowców autobusów. Wszystkich! Ach... to byłoby takie piękne.
Myślę jednak, że siły odpowiedniej nie posiądę nigdy. Odpowiedniej nawet, aby czuć się pewnie i bezpiecznie. Muszę przez to kombinować. Muszę się dostosowywać. Wypełniać po brzegi wolne jeszcze szczeliny rzeczywistości i tworzyć w nich swoją niekształtną twierdzę. Paskudna robota.
No i czasem, jak tak o tym pomyślę, to mnie zaraz głaz jakiś przygniata. I sam się przeciw sobie buntuję. Bo przeciw innym przecież nie mogę. Bo jak? Zawsze się znajdzie jakiś głupi, któremu mój bunt w takiej, czy innej formie będzie akurat po drodze. I się dołączy. I się okaże, że to nie mój bunt wcale, tylko i tego drugiego. Albo i jeszcze innego...
Nie no! Myślę, że tu się nie da żyć czasem. Stoję na tych światłach i tak właśnie myślę. Chuj. Jeden krok. Przecież to tak nie dużo. A potem się wzdrygam i myślę, że jak tak będę myślał na słońcu za dużo, to się jeszcze kiedyś zagapię i dopiero będzie placek! Panie Szanowny, jak mnie te ulice denerwują! Pełne tych samochodów cholernych! I chciałbym sobie zakląć... Ech, chciałbym... ale mnie coś trzyma i mówi, że nie mogę. Nie mogę, bo ktoś by tego oczekiwał, a kto inny byłby zniesmaczony. A przecież wszyscy powinni dostać tę najlepszą część mnie. Tę najlepszą dla siebie. Ale czy ja mogę być dla wszystkich?
Bo czasem myślę - głupi - że jestem przecież dla siebie. Czasem tylko - aż taki głupi znowu nie jestem. Być dla siebie nie musi być przecież znowu czymś złym. Nie?
Cholera (to słowo dozwolone), myślę tak dużo o sobie. Cały dzień tak myślę. Siedzę przed komputerem. W zamknięciu. I myślę.
Dziś myślałem na przykład o tym, że mógłbym być przecież bohaterem Bukowskiego. Nie wierzy Pan? Może nie teraz. Ale pamiętam, jak dziś, że byłem kiedyś kimś, kto mógł takim zachlaj-mordą być.
Teraz wierzę jednak, że zrobię karierę. Małym kosztem. Nie poświęcę duszy. Nie poświęcę rodziny. Zrobię to tak przy okazji. Szybko. Przez lat kilka. A później myślę, że będę tym, kim zawsze chciałem być. Będę robić to, co zawsze robić chciałem. Myślę, że wszystko się tak ułoży, jak marzenie.
Ale w zasadzie tylko, kiedy staram się już nie myśleć odpowiednio długo, to przychodzi błogość i marzenia mnie wypełniają. I tak mi wtedy dobrze, hej!
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz