wtorek, 25 grudnia 2012

Siergiej i brzydula

Szanowny Panie,
widzę, że w choinkowych wyborach są Państwo podobni do mnie. Pisałem już o poszukiwaniu atmosfery świąt. I tym razem się nie zawiodłem. A wystarczyło pójść kupić choinkę! Na jej poszukiwanie przeznaczyłem godzinę czasu i 40 złotych. Wiedziałem, że ma być w doniczce - bo stojaka nie posiadam. I to w zasadzie tyle! Gdy wybrałem się na pole zaaneksowane przez zmarzniętego sprzedawcę drzewek, wiedziałem, że dalej szukać nie będę i to jest miejsce przeznaczenia. Choinki stały w równym szpalerze i każda była podobnym do drugiej drapakiem. Może dlatego najbardziej chciałem mieć tą ostatnią, przysłoniętą i przyciśniętą przez rządek choinek z jednej strony i metalowy płot z drugiej. Ostatnia w kolejce, jej los wydawał się mi najmniej obiecujący. Tak to ona! W zasadzie ona znalazła mnie i tym podobne bzdury, przeszły mi przez myśli. Skoro żeśmy się odnaleźli, to wyciągam ją najdelikatniej jak mogę. Chwytam jak dziewczynę, aby nie pogiąć sterczących do góry gałęzi, aby nie naruszyć struktury igieł i nie zniszczyć niczego czego będę żałował. Nie dało się. To nie był czas odwilży, którego Pan tak nie lubi, ale mrozu i moja choinka wydawała się zabetonowana do gołej ziemi. Żadna siła na świecie nie dałaby rady jej poruszyć. Ale uparłem się, więc silę się jeszcze bardziej. Natężam muskuły i całą swoją masę, ale ta choinka ani drgnie. Mężczyzna, jak Pan wie, nie powinien potrzebować pomocy. A przynajmniej się o nią prosić. Sam sobie poradzę, a jak nie to widocznie nie dało się tego zrobić. Pamiętając o tej starej prawdzie, przyjąłem inną strategię. Rozejrzałem się i zauważyłem, że nikt nie widział mojego siłowania się z choinką. Stanąłem zatem nad nią i krzyczę pewnym siebie głosem:
- Panie szefie!
- Słucham - odzywa się właściciel krzaka.
- Ta mi się podoba. Proszę mi ją wyciągnąć - nie wyjąłem nawet rąk z kieszeni, głową wskazałem na drzewko.
- Szanowny pan będzie łaskaw - słyszę w odpowiedzi. - Jednak ja mam ludzi od wyciągania.
- Ma się rozumieć - mówię, ale myślę że jak głupek wioskowy sam przed chwilą chciałem wykonać pracę, za którą się komuś płaci.
- Tylko to lenie. Pan poczeka - mówi szef i woła - Siergiej, Siergiej!
Siergiej to facet pod czterdziestkę w kapocie i z petem w ustach wiszącym nad brodą. Zabunkrował cwaniaczek się w jednym z samochodów, ale słysząc szefa, w kilku susach staje przed nami.
- Tak jest.
- Nie "jestuj" mi tutaj - mówi wesoło szef. - Tylko sięgnij po tamtego krzaka, dla tego szanownego jegomościa.
- W podskokach - mówi Siergiej i uśmiecha się do mnie szeroko, o dziwo papieros nie wypada mu z ust.
Idzie do mojego krzaczka, którego z takim namaszczeniem starałem się ruszyć i nic mi z tego nie wychodziło. Chwyta za czubek i ciągnie drapaka z całej siły. Nie ciągnie, nawet szarpie nim.
- Co czynisz chłopie! - krzyczę. - Chwasta z korzeniami mi wyrwiesz z doniczki.
- Niech pan nie cierpi, z takimi to trzeba po męsku - mówi z przekonaniem i jeszcze więcej energii wkłada w wyrywanie mojego idealnego drzewka.
Przerażony już mam się rzucać w obronie swojej własności, gdy widzę, że nie drzewko, a doniczka puszcza, a krzak przyciągnięty zostaje przez Siergieja do mnie w świetnym stanie. Wygląda gorzej niż sobie wyobraziłem i w zasadzie nie kupiłbym go, gdyby nie to, że tak się za nim ująłem. Pomyślałem wtedy, że jeżeli jestem wstanie przejąć się losem drzewka, to już samo to uczucie jest warte świąt. I wtedy właśnie poczułem tegoroczne Boże Narodzenie.
Drzewko nie ubrałem w bombki, ani świeczki, bo przez te wszystkie przeprowadzki nie mogę ich znaleźć. Nie ma też żadnego łańcucha. Rozmieściłem za to słodycze i plastry owoców. I w tym przebraniu nie wygląda najlepiej, ale jest moje. Pierwsze moje własne drzewko. Ważny krzak.
Niosąc ciężką zdobycz do mojej siedziby pomyślałem sobie także o tym, że często zbyt mocno certolimy się z innymi. Trzeba czasem najbliższych wstrząsnąć, do tego celu potrzeba kogoś takiego jak Siergiej, który z petem w ustach będzie ciągnął za czubek, aż oderwą się od zmarzniętej i nieprzystępnej ziemi.
Choinkę nazwałem brzydulą. Dobra nazwa, jak każda inna.
Stefan W.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wigilia wigilii

Szanowny Panie,

niektórzy powiadają, że coś tam bombki strzeliło i że choinki nie będzie, ale ja w przyszłość nie spoglądam z aż takim pesymizmem. Jest choinka i święta też będą, ale jednak co się człowiek namęczy, to już tylko człowiek wie. O słodki Jezu! 

Miałem napisać do Pana już wczoraj (w końcu była niedziela, a ostatnio jakoś tylko w niedzielne poranki znajduję czas, aby do Pana pisać). Był plan, że Panna J. spotka się z koleżankami na pieczenie pierniczków, ja miałem pożegnać ją w drzwiach, obiecując że grzecznie zajmę się sprzątaniem, poudawać później trochę, że zamiatam i ścieram kurze, a ostatecznie usiąść i przy kawie, w spokoju skreślić dla Pana kilka słów. Plan ten jednak padł nim się nawet zdążył na dobre pojawić. W zasadzie to padł już w sobotni wieczór, kiedy to dosłownie padła nasza choinka...

A było to tak:

Przyjeżdżamy my w sobotni wieczór do domu. Strudzeni i zziębnięci. Wszak znaleźć choinkę nie jest tak łatwo. Przede wszystkim są strasznie drogie. Niemal wszędzie kosztowały od 60 zł za świerk i od 120 zł za jodłę. Zgroza! Ale coś tam znaleźliśmy. No więc jesteśmy już w domu - strudzeni i zziębnięci. Ale zadowoleni, bo ze świątecznym drzewkiem na plecach. Obsadzamy drzewko w stojaku. Przystrajamy lampkami. Spoglądamy na choinkę ze wzruszeniem - w końcu to nasza pierwsza wspólna. Przytulamy się i podziwiamy jej asymetryczne piękno (ojciec by mnie chyba kijem przepędził jakbym do domu takiego drapaka przyniósł, ale my tam zawsze lubimy lekki posmak awangardy). Czas przybrać nasze zielone bóstwo. Siadamy zatem do stołu i zaczynamy doczepiać sznureczki do cukierków, bo zamiast szklanych bombek mają być słodkości. Pyszny pomysł, nieprawdaż? Siedzimy w skupieniu. Zawiązuję pętelki w ciszy, a jednak pomagając sobie językiem (bo jak się go wystawi, to jakby łatwiej szło). Trudna to praca, bo paluchy mam grube jak serdelki, ale jakoś powoli dążymy ku końcowi. Nagle huk! Nagle świst! W oczach żony przerażenie! Zrywam się na równe nogi. Cóż się dzieje? Cóż się dzieje? Serce mocniej bije. Krew w tętnice uderza. Spoglądam przez ramię... a tu nasze piękne drzewko... tak, tak... leży jak długie, przytulając się do komputera i pobłyskując tylko żałośnie światełkami. Ech... nie kupuj Pan nigdy plastykowych stojaków z Reala. 

Przetrwali my to jednak. Gorzej, że Panna J. zupełnie się z tego wszystkiego rozłożyła. Gorączka dopadła moje biedactwo i kaszel straszliwy. I z pierniczków nici. I z niedzieli całej w zasadzie nici. Bo tylko do spania się nadawała dziewucha. Myślę zatem - nie ma co, trzeba samemu zabrać się do roboty. Przede wszystkim  trzeba odwiedzić aptekę, no i jeszcze coś do jedzenia przygotować (bo mamie mojej obiecaliśmy, że przyniesiemy także coś od siebie na wigilię). Sprawdziłem zatem, jak przygotować śledzie pod pierzynką, zrobiłem sobie listę zakupów i ruszam do sklepu. Żwawo, z energią. Kilka susów po schodach i już jestem na dole. Siup do samochodu. Kluczyk w stacyjkę. Przekręcamy... i nic. Jeszcze raz. I nic. I raz. Nic... nic. Nic i nic. O, teraz to już zupełnie nic! Ja pierniczę! 

Oczywiście okazało się jeszcze, że wszyscy koledzy z samochodami daleko i zarobieni. Na szczęście Pan Maciuś G. powiedział, że za piętnaście minut wpadnie. Za trzy godziny był. W międzyczasie pobiegłem na stację benzynową i kupiłem kable. Złe. Na szczęście jakiś sąsiad pożyczył dobre i samochód w końcu ruszył. Pojechałem do sklepu. Był to  oczywiście błąd. Ludzie wszak wszyscy okazują się niemal tak głupi jak ja i na zakupy chodzą nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w wigilię wigilii. Wykupili mi zatem wszystkie płaty śledziowe. Ale jestem twardy - szukałem, aż znalazłem. Problematyczne okazało się też wybieranie zabawki dla chrześnicy, bo po pierwsze zdałem sobie sprawę z tego, że nie wiem ile dziewczyna ma lat, a po drugie działy dziecięce w marketach to prawdziwa strefa wojny. I do tego te cholerne kolędy. Doświadczenie zakupów skutecznie zdusiło we mnie całą świąteczną atmosferą lub to co po niej pozostało. 

W końcu dotarłem do domu. Panna J. nadal spała. Miałem już przy sobie nowy stojak - tym razem żeliwny i masywny - taki, co by utrzymał dwie choinki, więc zabrałem się za osadzanie drzewka. Oczywiście pieniek nie pasował, więc niezbyt ostrym nożem kuchennym (bo nic lepszego w mieszkaniu nie mam) musiałem skrobać końcówkę aż do skutku. Udało się. Choinka stanęła dumnie (acz trochę krzywo) i rozświetliła nasze serca (a bardziej moje, bo Panna J. wciąż spała).

Zabrałem się za śledzika pod pierzynką - i z tej części jestem w miarę zadowolony, chociaż o efektach przekonamy się dopiero dzisiaj (bo mam nadzieję, że nie jutro i pojutrze). Pierwszy raz w życiu zrobiłem chyba w kuchni coś, co nie było jajecznicą lub makaronem i wymagało nawet ugotowania buraków (ha!). I później czyszczenie kuchni, i jeszcze łazienki, i korytarza. Dotarłem do pokoju... i padłem. W międzyczasie zrobiłem też obiad - tortellini z paczki. Okazało się to prawie niejadalne. Jak widać, można zmarnować wszystko, więc śledź pod pierzynką to także wielki znak zapytania. 

No i na koniec jeszcze się okazało, że przez jeden dzień zjadłem cały limit internetu, bo zapomniałem wyłączyć programu do ściągania (legalnych) plików. Pięknie. 

A dziś rano dla odmiany znalazłem swój samochód pod półcentymetrową warstwą lodu. 

I panna J. nadal ma gorączkę i kaszle. 

Na ulicach breja. 

Czuję się jak Chaevy Chase trochę. Wesołych!

Paweł D.



 

środa, 19 grudnia 2012

Przygoda - taka męska rzecz

Szanowny Panie,

zakłada Pan nowe okna, więc szarość już się nie wedrze. Ale czemu miała się by nie wdzierać? Przecież po to jest odwilż, żeby czuć się gorzej, jak to Pan poetycko ujął:

"po uszy tkwić w tej materii z nieprzyjemności stworzonej."
 
Wie Pan co to jest - mandala? To taki obraz usypywany z piasku przez buddyjskich mnichów. Może być niezwykły:


źródło WIKIPEDIA
Jak Pan zdaje sobie sprawę, aby stworzyć takie cudeńko, trzeba nie godzin, ale dni, a czasem tygodni. Czym dłużej tym lepiej, bo to swoista medytacja. Przedstawia to świat, który zrodził się z chaosu.  Najfajniejsze w mandali jest to, że gdy ostatnie ziarenko piasku dotknie ten misterny obraz, mnich mandale niszczy. Pokazuje to nietrwałość przedmiotów. Do niczego nie powinniśmy się przywiązywać. Słowem kruchość świata. Ten Pana śnieg mi o tym przypomniał. Taki ładny, a tak nagle znikł. Często budujemy coś z takim pietyzmem, tyle energii w to wkładamy, a wystarczy chwilka, odrobina wyższej temperatury i wszystko się wali. Nie pomoże komiks, kawa ani nawet dobry mecz. Krucho!

Ale miałem o czymś innym. Wie Pan co? Do swojego mieszkania dokładam kolejne rzeczy, pamiątki i takie tam. Ostatnio wygrzebałem skądś album mojego dziadka i jednocześnie pradziadka. Dziadek Darosław (nigdy go nie poznałem) pływał na białej fregacie - Darze Pomorza. Nie byle co! Frycek może się schować. Dzisiaj to już tylko muzeum przy kei w Gdyni. Na tych zdjęciach udokumentował swoje przygody żeglarskie: przywitanie Oceanu po wyjściu z Gibraltaru (przechyły), chrzest, porty, które odwiedził, ćwiczenia żeglarskie, zawody na siłę z przyjaciółmi, wreszcie siwki wypełnione wiatrem. 

W tym samym albumie są też zdjęcia przygód jego ojca, a mojego pradziadka, po którym noszę imię - Stefana. Pradziadek był żołnierzem w armii carskiej. Nie znam dokładnie tej historii, ale podczas rozbiorów był po prostu pod zaborem rosyjskim i musiał siedzieć w armii. Mam jego zdjęcia z początku ubiegłego stulecia, gdy w ziemiankach odbywa służbę ze swoimi kamratami. Jest na koniu, przegląd wojsk, miejsca które zobaczył. Co mnie uderzyło to, że obaj ci mężczyźni: ojciec i syn umieścili w jednym albumie swoje męskie przygody. Jeden w służbie na pokładzie Daru, drugi w służbie na grzbiecie konia. I to właśnie jest w tym wszystkim niesamowite. Każdy inną, ale osobistą przygodę. Taka męska rzecz.

Chyba wiem już po kim mnie tak nosi!

Stefan W.

P.S. A tutaj trochę o stracie czasu, której czasem albo i częściej doświadczamy:


niedziela, 16 grudnia 2012

Odwilż



Szanowny Panie,

wczoraj pod wieczór prószył jeszcze śnieg. Nie było bardzo zimno. Małe, białe gwiazdki wirowały w powietrzu a my szliśmy sobie spacerkiem na Wilję (czyli taką przedwczesną wigilię u znajomych z Bacha) i powiem Panu, że trudno było chyba nie poczuć się choć odrobinę świątecznie. Szedłem sobie i gdzieś głęboko we mnie kwitła egoistyczna radość, że o dziwo w tym roku ja to czuję, a Pan nie. A przecież to Pan jest predestynowany do takich doznań. Pan się jednak nie martwi – Bóg pokarał mnie za nadmiar pychy, za to wewnętrzne chełpienie się swoją radością.  Podkręcił kurki i ugotował ją na miękko.

Obudziłem się w szarej mokrej przestrzeni, którą trudno nazwać nawet światem za oknem – tak szara i bezkształtna owa czeluść mi się wydała. Mógłby Pan pomyśleć, że przecież są szyby i mury, więc one ochronią przed tą beznadzieją, w którą zapadło się miasto niedzielne. Ale taka szarość znajdzie każdą szczelinę, a u nas okna jeszcze stare i szpar całkiem dużo, więc nim się obejrzałem i rozbudziłem na dobre, już po uszy tkwiłem w tej materii z nieprzyjemności stworzonej.  Nie pomogła kawa, ani poranny komiks, ani nawet mecz Filadelfii z Phoenix. Gdy wyszedłem wyrzucić śmiecie, dopadła mnie zgraja gawronów. Spadły na podwórkowe śmietniki, jak bohaterowie Hitchcocka.  A może nie? Może mi się już tylko zdawało. Chyba tak. Usiadł przede mną jeden, a reszta tylko latała dookoła. Czemu ich tak dużo? Wczoraj, kiedy śnieg prószył przyjaźnie i świątecznie nie widziałem żadnego. Teraz siedzą tu i kraczą. Spadają co chwila i podkradają resztki z porozrywanych worków albo walczą o pozostałości jakiegoś nadpsutego jabłka.  Ten jeden patrzy na mnie, jakby chciał mi zaraz skoczyć na twarz i wydziobać oczy. Patrzę na gołębie, które przyglądają się tylko z oddali. Jak przechodnie, którzy są świadkami jakiegoś pobicia lub innej przykrej sytuacji, od której trudno oderwać im wzrok, ale do której nie chcą wmieszać się choćby i przypadkiem.  Najchętniej złapałbym kij od szczotki wystający z najbliższego kontenera i przetrącił łeb gawronowi . Odleciał. Przysiadł dalej na ziemi i kracze jeszcze głośniej. Wyczuł moje intencje? Ale przecież nawet się nie ruszyłem? Poza tym i tak bym tego nie zrobił. Przecież bym nie wziął tego kija od szczotki i nie przetrącił mu tego czarnego łba. Naprawdę. 

Mało co zostało z wczorajszego śniegu. Suche badyle lśnią od wody. Brunatne i szaro-żółte. Czasem czarne, a niektóre już całkiem bez koloru żadnego. Lepiej było, jak ukrywano ten cmentarz pod białym płótnem, co by nikt prawdy nie zobaczył. 

Paweł D.

wtorek, 11 grudnia 2012

W poszukiwaniu atmosfery

Szanowny Panie,

tym bardziej dziwię się, że ostatnio ukrywa się Pan przede mną. Ani Pan nie odbiera telefonu, nie odpisuje na SMS-y. Zaszył się Pan w tym swoim mieszkaniu, gubi Pan skarpetki i inne elementy garderoby małżonki, zwala winę na swoje dziecięce zapomnienie, zamiast wyjść ze mną na ten wolno padający śnieg i poczuć zimę w pełni. Chociaż jak czytam Pana, to widzę, że i bez tego daje sobie Pan pięknie radę.

Pracuję tuż nad dachami czteropiętrowych domów Grochowa. Widzę pokryte śniegiem blachy, papę i snujące się z kominów w górę stróżki białego dymu, które po paru metrach unoszenia się wiatr rozwiewa. Myślę o policzkach, które tajają mi przed komputerem, ale bardziej zastanawia mnie, czemu jeszcze nie ulepiłem bałwana. Kiedyś gdy spadał pierwszy śnieg od razu biegłem na dwór i próbowałem stworzyć śniegowego strażnika dobrego poczucia humoru, a teraz wchodzę na kolejne strony wirtualne, w które jakiś algorytm czy robot wciska reklamy ofert cateringowych i wyposażenia gastronomicznego. Jakaś matematyczna, a zatem zupełnie niezależna a logiczna siła uznała, że najbardziej przekonają mnie reklamy wyposażenia kuchni w restauracji, albo noży. Jeżeli ktoś będzie mnie chciał przekonać jeszcze o logiczności matematyki, to go wyśmieję.

Święta się zbliżają a ja szukam atmosfery. W zeszłym roku był to makowiec na żaglowcu, wcześniej kawałek batona marcepanowego u rodziny D. w Olsztynie, potem podróż Felką do Warszawy i kolędy z radia u mojej mamy. Rok wcześniej to wyprawa rowerowa do kościoła w Fort Lauderdale na Florydzie. A teraz? Nie czuje jeszcze świąt, chociaż parę dni temu gdy wychodziłem z redakcji Kuriera Warszawskiego i nie miałem co ze sobą począć to popatrzyłem na ten obrzydły Pałac Kultury i Nauki zasnuty w śniegu i go polubiłem. Płatki spadały tak powoli, delikatnie i było ich tyle, że to musiała być magia świąt. Dzisiaj rano także coś się tliło w powietrzu. Spałem sobie, a radio grało i tak przed godziną szóstą Trójka puściła tegorocznego Karpia, a mnie śniła się rodzina i to było przyjemne. Ale to wszystko jeszcze nie to. Czekam.

Może pomoże teatr. Mam wybrać? Odczarujmy Teatr Współczesny? W przyszły wtorek o godz. 19 grają Ludzie i Anioły. Z tego co piszą, wygląda nieźle. Wejściówka: 20 złotych.


A i jeszcze znalazłem Dyskusyjne Kluby Książki: http://www.instytutksiazki.pl/pl,tc,index.php

Chyba się na którąś dyskusje wybiorę.

Stefan W.

sobota, 8 grudnia 2012

Serce zimy

Szanowny Panie,

mam zatem rozumieć, że to, co jest z pozoru złe i dla człowieka niebezpieczne lub przynajmniej niewygodne, może prowadzić do czegoś dobrego, a przede wszystkim ciekawego, czy tak? Bo jeśli tak, to ja oczywiście zgadzam się z Panem w zupełności. Ja też nad półmisek wielki wędlin odtłuszczonych wybrałbym jedno smaczne pętko kiełbasy swojskiej roboty. Cieszę się zatem, że dzięki mnie i Pannie J. nie zdążył Pan na ten pociąg i mogliśmy w skromny sposób przyłożyć rękę do urozmaicenia Pańskiej podróży. Może nawet zasługujemy na miano tłuszczu tej przygody? Jak coś, to polecamy się na przyszłość. Tylko kto tym razem wybiera sztukę? Może Pan? A ja następnym razem. Chociaż w zasadzie to już wybrałem tego "Dziadka do orzechów" w tygodniu świątecznym, tylko nie wiadomo, jak tam z wejściówkami. No nic - zobaczymy. 

O "Dziadku do orzechów" wspominam jednak nie przypadkowo.Jest to jedna z takich rzeczy, które zawsze kojarzą się świątecznie i zimowo. A zimy - jak sam Pan pewnie zauważył - mamy już co niemiara. Noce nie są już takie czarne, powietrze napełnia się parą przy każdym oddechu, a i chodzi się trudniej. Wiadomo, że za miesiąc i dwa będę miał tego już po dziurki w nosie i zacznę narzekać, bo przecież tłuszcz tłuszczem, ale obiektywnie zima jest do dupy - nie mniej jednak na razie wywołuje ona u mnie wewnątrzzmysłową euforię. Trochę jest tak, że każda wschodząca pora roku wyczynia z moim umysłem cuda i rodząca się zima nie jest tu wyjątkiem. Można jednak powiedzieć, że zima jest tu pierwsza. Nie najważniejsza, ale pierwsza. Jakby to Panu wytłumaczyć... Kiedy nadchodzi wiosna, młodnieję. Ten niezwykły zapach powietrza, który każdy tak dobrze rozpoznaje, cofa mnie do czasów pierwszych miłości, kiedy to doznania z pozoru błahe stawały się zalążkiem uczuć niezwykłych, które odmieniały rzeczywistość i dawały poczucie sensu. Latem też młodnieję, choć trochę mniej. To już pierwsze wyprawy do nieco dalszych krain zielonych, wyjazy bez rodziców, czasy młodzieńczych przyjaźni, kiedy to jeszcze nie czekałem na to aż przygoda odnajdzie mnie sama lub wpadnie na mnie przypadkiem w sklepie za rogiem. Lato przypowołuje czasy, kiedy po nowe i niezane sam jeszcze miałem czelność wyciągać ręce. Jesień... hm... jesień to szkoła. I chociaż słowo to dla wielu nie brzmi może atrakcyjnie, to dla mnie ma ono w sobie wiele magii i pod jego sztandarem skupia się cała armia pojęć mniejszych, które dziś wydają mi się esencją młodzieńczego żywota. No i zima...

Nazwałem ją pierwszą, bo kręci wskazówką zegara najdłużej i hamuje dopiero w czasach, kiedy doświadzenia szkolne były jeszcze czymś zupełnie nowym, moje najdalsze wędrówki w gronie przyjaciół kończyły się nad Wisłą, a rozważnia o dziewczętach sprowadzały się do pytania, czy wszystkie one są takie jak Paulina B. (czyli, czy każda dziewczyna, którą spotkam w  przyszłości, będzie mi chciała sprzedać fangę w nos)? Tak - zima to bajka dzieciństwa. Wyglądam teraz za okno, przyglądam się dachom mokotowskich kamienic, które śpią sobie jeszcze smacznie pod śniegiem i nachodzi mnie przekonanie, że wszystkie rzeczy, którym ciasny, logiczny umysł już dawno przyczepił łatkę rzeczy niemożliwych, kiedyś istniały sobie w moim życiu tak po prostu i wcale a wcale nie gryzły się z rzeczywistością. Kiedy schodziłem schodami w dół na klatkę, na której nie było akurat światła, bo wysiadła żarówka, niemal zawsze zawsze w tych ciemnościach czychał na mnie czarny rycerz. Tylko dzięki niewzykłej szybkości udawało mi się przed nim uciec do kuchni, w której moja mama piekła akurat ciasto. Sprawdzałem tylko, czy tata siedzi w pokoju - a jeśli był, to o nic się już nie martwiłem, bo wiadomo było przeież, że czarni rycerze może są i potężni, ale starcie z moim tatą  bez wątpienia skończyłoby się dla takiego gagatka sromotną klęską. Uspokojony wspinałem się więc na kuchenne krzesło i wlepiałem nos w szybę, za którą to w śniegu skrywał się cały ten ogromny świat wypełniony cudami i dziwami. Nie raz i nie dwa widziałem, jak te podłe wilki ze ślepiami czerwonymi przemykały pomiędzy drzewami. Czasami zdażało im się podchodzić niemal pod sam dom. Wołałem wtedy mamę, ale bestiom przeważnie udawało się już skryć za ośnieżonymi gałęziami rozłłożystych choinek. Mama mówiła, że nie ma tam żadnych wilków, a nawet jeśli są, to w domu jesteśmy bezpieczni. Ale czy ja się obawiałem? Chciałem po prostu, żeby je zobaczyła. Wtedy powiedziałaby tacie, a ten wziąłby kawałek porządnego kija i poszedł porzzpędzać przebrzydłe stwory. Jeśli miałbym szczęście, to zabrałby mnie nawet ze sobą. I ja także mógłbym się wykazać. Bo wie Pan, teraz może już brakuje mi heroizmu, a przede wszystkim siły. W tamtych czasach sytuacja wyglądała jednak zupełnie inaczej. Kiedy trzeba było skoczyć z górki w biały puch, żeby dopaść białego smoka, który uwił tam sobie legowisko, to chwytałem za miecz i w jednej sekuundzie byłem na dole. Kiedy potężny lodowy gigant chciał połknąć nasz dom, w mig wspinałem się na drabinę i gołymi rękoma wyrywałem mu długie kły, a ten wyjąc uciekał w popłochu. Przeaważnie jednak musiałem zadowalać się mniejszymi potyczkami, gdyż przez wzgląd na mojego potężnego ojca, większość stworó większego kalibru unikała naszej okolicy. Zawsze trafił się jednak jakiś głupi blaszany troll, co chciał mi zbroić złośliwego psikusa, albo jakaś wataszka szkarłatnych lisów (a musi Pan wiedzieć, że to najbardziej niebezpieczna część lisiej rodziny), co miały zakusy na mieszkańców naszego kurnika. Nie znałem zatem nudy, bo w tej z pozoru zaspanej zimowej krainie co i rusz pojawiali się jacyś goście niezwykli. O  wielu z nich już zapomniałem, a czasem zdaje mi się nawet, że duża ich część w ogóle nie istniała. Przez większą część roku wymiatam te wspomnienia z mojej głowy, robiąc tym samym miejsce na rzeczy prawdziwsze i ważniejsze. Teraz jednak trochę żałuję, że część tego doświadczenia, które zdobyłem w tych pierwszych latach mojego życia bezpowrotnie przepadło, rozmywając się w falach kolejnych etapów życia. 
Może to głupie, ale mam wrażenie, że bez tej dziecięcej wiedzy nigdy się nie dowiem, jaki los spotkał moje skarpetki, papucia Panny J. i różowego trzewika. 

Dziś, kiedy to miasto jeszcze śpi, kiedy Panna J. smacznie chrapie pod ciepłą kołderką,  ja siedzę sobie z kubkiem gorącej kawy i próbuję wsłuchać się w głos tych starych ścian. Bo nie jestem aż takim ignorantem, żeby twierdzić, że ściany głosu nie mają. Myślę nawet, że coś do mnie mówią, tylko ja muszę przypomnieć sobie, jak słuchać. 

Swoją drogą, robiłem ostatnio porządek w naszym obszernym schowku i natknąłem się na coś ciekawego. Ale o tym już innym razem...

Paweł D.   

niedziela, 2 grudnia 2012

Tłuszcz nośnikiem smaku

Szanowny Panie,

po tym gdy pańska szanowna małżonka wybrała sztukę teatralną "Zły" w Teatrze Powszechnym i ta sztuka była na tyle nomen omen zła, że musieliśmy pójść na wódkę ją obgadać, potem gdy już spiliśmy się nie tylko tą wódką, ale także czeskim piwem pod Mostem Poniatowskiego i irlandzkim Guinnessem za jakieś absurdalnie duże pieniądze, po tym gdy poszliśmy za późno spać, po długim spacerze po nocnej Warszawie, po tym gdy się nie obudziłem ani o 5 rano, ani o 5.15, ani o 5.30, ani nawet o 6 rano, tylko na telefon od organizatorki wyjazdu do Saksonii o 6.45 (pociąg wyjeżdżał o 6.55), gdy nakłamałem jej, że zaraz będę, a tymczasem byłem w łóżku na Rakowieckiej w Państwa pokoju gościnnym, po tym gdy wybiegłem jak stałem na ulicę i gdy pierwszy napotkany człowiek nie chciał mnie podwieźć do dworca, ani gdy potem nie mogłem znaleźć taksówki i dopiero gdzieś pod lodziarnią Malinową znalazłem takową i po tym gdy o 7.01 szaleńczą jazdą dojechałem do Dworca Zachodniego za 20 złotych, gdy okazało się, że pociągu już nie ma nawet na Zachodnim i gdy zadzwoniłem do Pani organizatorki i przeprosiłem i ona mi powiedziała, że przecież mogę dojechać na własną rękę i ja pomyślałem, że jestem spakowany i że za nic na świecie nie chce się mi wracać do pracy i mam czas do niedzieli i że nawet jeżeli nie dojadę na czas do Drezna, to może do Lipska, a może zostanę po prostu we Wrocławiu. I po tym wszystkim uspokoiłem się i uznałem, że to początek wspaniałej przygody. I pojechałem.

Sympatyczna wysoka ruda dziewczyna siedziała samotnie w przedziale pociągu. Uwielbiam wagony przedziałowe, bo są nienaturalne, a z drugiej strony bardziej naturalne być nie mogą. Wymuszają na obecnych rozmowę, bo milczenie, podobnie jak w windzie jest tam dziwne. Jestem tym typem, który zwłaszcza z wysoką sympatyczną dziewczyną porozmawia, a więc temat znalazł się szybko. Do Częstochowy czas nie wiem gdzie minął, potem już w nerwach, po grupa licealistów z jakiejś śląskiej miejscowości wyprawiała cuda w pociągu, doszło do przepychanek, wagon został zdewastowany i w końcu Wrocław. A tam cztery godziny łażenia. Szukałem knajpy, ale w okolicach rynku są same nastawiane na turystów. Takie restauracje cechuje swoiste podejście do klienta. Chodzi o jednorazowe branie, czyli wejdziesz Pan do knajpy skuszony jej przykuwającym wzrok wystrojem, zapłaci Pan za jedzenie jak za zboże, w dodatku nie najlepszej jakości, wyjdzie Pan i pozostanie niesmak i uczucie lżejszego portfela, o których chce się zapomnieć. Nauczony już doświadczeniem zapuściłem się w boczne uliczki i proszę. Znalazłem cudowny bar Misz Masz. Dojdziesz Pan tam z rynku ulicą Więzienną, sam Misz Masz znajduje się na ulicy Nożowniczej 14/16 

http://www.barmiszmasz.pl/

Zestaw obiadowy (pamięta Pan, że tęskno mi teraz za domowymi obiadami, gdzie jest normalny kotlet, zwyczajna surówka i ziemniaki - to jest jeden z wielu powodów dla którego lubię odwiedzać rodzinę D. w Olsztynie - niedzielne obiadki mniam) to koszt 10 złotych! Wszystko jest jak trzeba. Ilość ludzi tam przewalających się są gwarancją świeżości produktów. Polecam! Ciastka i kawę skosztowałem w przedstawicielce minionej epoki - kawiarni Witaminka. Akurat była petycja społeczna przeciwko zakusom władz na ten lokal mieszczący się od bodaj 60 lat na Rynku. Petycje podpisałem. Kawa przy ceracie, naleśniki z truskawkami - idealne miejsce po to by skończyć czytać Annę Kareninę. 

Pociąg do Lipska jedzie 5 godzin (z przesiadką 1 h w Dreźnie). Dojechałem o 24.00. Potem włóczyłem się po mieście szukając hotelu i pomogła mi bardzo sympatyczna podpita studentka miejscowego Uniwersytetu. Była o tyle fajna, że nietypowo jak na młodą Niemkę, nie miała kolczyka w nosie, albo innej części. Dojrzałem w końcu na języku. W Niemczech poznałem też studentkę Turystyski w Dreźnie. Sprzedawała gwiazdki. Prócz rozmowy przy gorącym winie na najstarszym jarmarku Bożonarodzeniowym nic z tego nie było. Ale dziewczyna - malina.

Hotel bajka, noc przespana, śniadanie ekstra i w końcu spotkanie z grupą, do której się spóźniłem. Jak się okazało moje imię było na ustach wszystkich i każdy ciekaw był kim to ja właściwie jestem. No i zaczęła się przygoda dziennikarska. Zostałem pupilkiem Pani Jadzi - przewodniczki, która bardzo zgrabnie przypominała wszystkim moje spóźnienie. 

Cieszę się bardzo, że sprawiłem wszystkim tyle radości. Zwłaszcza, że później wydarzyło się mi kilka innych rzeczy (rozwaliłem jakiś drogi kwiatek w lipskim ogrodzie zoologicznym, spadła mi pokrywka aparatu pani J., ale ją znalazłem gdy poszukiwaliśmy ją wśród listowia ogrodu, rozwaliłem wspólnie z koleżanką ławę w starej knajpie w Budziszynie). Słowem wyjazd się udał. Saksonia, August II Mocny i niewiarygodna panorama Drezna Canaletta, porcelanowo-złoty serwis do kawy Johanna Melchiora Dinglingera, galeon z kości słoniowej. Cudeńka. 
 
Już nie przedłużając polecam Panu czasem się spóźnić, podjąć przygodę i cieszyć się nieznanym.


Zakończę myślą przewodnią Agaty (koleżanki) wyjazdu:

Tłuszcz nośnikiem smaku - do przemyślenia.

Stefan W.

czwartek, 29 listopada 2012

Cztery ściany



Szanowny Panie,

pozwoli Pan, że ustosunkuję się do Pańskiej wypowiedzi wtedy, kiedy sam przebrnę przez Annę Kareninę. Nie obiecuję jednak, że zrobię to w tym roku, bo już grudzień prawie mamy, a ja czytam raczej wolno i w dodatku za Tołstoja jeszcze się nie zabrałem. Poza tym musze zapomnieć wszystkie elementy fabuły, które tak bez oporu mi Pan zdradził (może powinien Pan nazwać swój wpis „Spoiler” albo coś w tym stylu?). 

No. To teraz z innej beczki. Jak doskonale Pan wie, to już ponad trzy miesiące, jak mieszkam na warszawskim Mokotowie. Z Panną J. powolutku (bardzo powolutku) zabieramy się za ogarnianie naszego przytulnego gniazdka. Okna już zamówione. Może niedługo zaczniemy rozbijać ściany, wymieniać rury, wybebeszać całą elektrykę, malować, cyklinować, wstawiać, ustawiać i robić wszystko to, co się robi przy remoncie, a co jest mi zupełnie obce. Tymczasem mamy ciągły bałagan. I o dziwo nie jest tak, że nie sprzątamy. Sprzątamy. Tylko, że te 52 metry to obszar niezmierzony. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka i składzik. Kilka kątów. Nie jest tak jednak do końca. Przedwojenne budynki mają swoją specyfikę. Każdego dnia ze zdziwieniem odkrywa Pan tu coś, czego wcześniej nie dostrzegał. Ha – dzień wcześniej wcale tego nie było! Może to tylko większa kubatura tych pomieszczeń… nie wiem… może coś innego? Prawda jest jednak taka, że w tych czterech ścianach czasoprzestrzeń ulega jakiejś niepojętej deformacji. Śmiem nawet twierdzić, że to nie tylko jakieś tajne skrytki, jakieś zakamuflowane składziki z niezliczoną ilością starych książek i czasopism (które stryj Panny J. kolekcjonował i segregował z takim zaangażowaniem). W tym mieszkaniu ukryte jest „COŚ”. Niech Pan nie myśli, że zwariowałem lub dopada mnie jakaś mania prześladowcza. Nie ma tu żadnego trupa w szafie (a przynajmniej takowego jeszcze nie odkryłem). W ogóle nie wiem, co to „COŚ” oznaczać może. To wszak tylko jakieś mrowienie podskórne. Ale nie ma tak, że sobie wymyślam coś z niczego – ot tak po prostu. No może to bzdury, ale jednak dzieją się tu rzeczy dziwne…

Zacznijmy od prozaicznej sprawy. Skarpety. Czy uwierzy Pan, że przez zaledwie klika tygodni populacja moich skarpet zmniejszyła się o połowę? I to nie koniec! Liczba ich zmniejsza się wciąż w zastraszającym tempie! Jeśli tak dalej pójdzie, to w nowym roku będę musiał zawijać sobie stopy w szmatki jakieś lub chodzić na bosaka. Już dochodzi do sytuacji, w których jedna ma stopa odziana jest w czerń, a druga w błękit, zieleń lub biel. Bo rzadko jest tak, że znika para. To byłoby jeszcze całkiem normalne. Wziąłbym winę już nawet na siebie. Że zdjąłem gdzieś… gdzieś tam rzuciłem… i nie ma. Ale nie!  Z jednej pary znika zawsze jedna skarpeta. Wiem, wiem – nadal się Pan nie dziwi, co? Że w praniu pewnie „znikają”, tak? Bzdura. Bo czy jest możliwe, że pralka „wciąga” zawsze skarpetę lewą? Nie ma cudów, Panie Stefanie. Coś na rzeczy być musi. Mało tego. Sprawa nie tyczy się wyłącznie moich stóp. Panna J. straciła już jednego (!) papucia różowego i jednego (!) bucika… też różowego. I co? Przypadek? Przecież to 52 metry! Dwa pokoje, kuchnia, łazienka i składzik. No gdzie to się zapadło? No?  Czasem już myślę, że kiedy my zasypiamy, otwiera się jakaś ukryta szafka i jakaś czarna ręka wciąga tam nasze rzeczy. Potem drzwiczki cichutko zamykają się i zaczynają zarastać jakąś tkanką kamuflującą.  Skrywają się i z rana już ich dostrzec nie sposób. Tylko dlaczego? Po co?

Mam nadzieję, że już niedługo będę mógł Panu jakoś tę sprawę niepokojącą wyjaśnić. Na razie bowiem nic nie wiem na pewno i tylko swędzenie nad lewym barkiem mówi mi, że znikające skarpety to dopiero początek większej draki. 

Z pozdrowieniami, 

Paweł D.   

wtorek, 27 listopada 2012

Kiepskie spoiwo

Szanowny Panie,

ja tam na kobietach się nie znam. I w zasadzie nie chce się poznać a mimo to staram się. I kiedy wydaje się mi, że już je zaczynam rozumieć to nagle jestem trzysta lat świetlnych za ich myślami. Dlatego nie tłumaczę sobie tego "Nie warto". Przyjemnie było po prostu pogadać z dziewczyną. Nie warto się zastanawiać, warto jednak cieszyć się z towarzystwa. I na tym kończy się moja myśl o kobietach. Chociaż to zbyt proste. Czytam np. Lwa Tołstoja i nie mogę wyjść z podziwu dla jego przenikliwości, znajomości życia. Nie mogę pojąć jak to możliwe, że ten człowiek pisze Anne Kareninę, w ten sposób, że mam wrażenie, iż jest napisana akurat dla mnie. Dlaczego odnajduje tam swoje rozterki i czasem odpowiedzi? Z jednej strony niewiarygodne pióro, z drugiej strony trochę jestem przerażony, bo jeżeli inni czytelnicy mają podobne myśli co ja, przy czytaniu Tołstoja i to wrażenie, że książkę napisał dla mnie samego, to znaczy, że w zasadzie nie różnimy się zanadto od siebie. Tacy sami w swej różnorodności.

Brakuje mi jednego... dyskusji nad literaturą. Nie mogę zrozumieć mojej niechęci do przedmiotu Język Polski w liceum, na którym jedynym naszym zadaniem było przeczytać książkę i dyskutować nad postaciami, problemami poruszonymi w literaturze. Toż to była idealna platforma, na której można było wykazać się, zbadać swoje myśli, porównać je z rówieśnikami. Przykro mi z powodu mojej głupoty. Każda stworzona teraz tego typu platforma będzie sztuczna w porównaniu z tym co było w szkole, ale spróbuje. Temat:

Anna Karenina

Jarosław Iwaszkiewicz

Instynkt artysty i widzenie prawdy życia stwarza z powieści Anny jedną z najpiękniejszych postaci literatury światowej. A jednocześnie wiedza życia daje Tołstojowi możliwość oczyszczenia Anny z wszelkiego cienia winy i przeniesienia oskarżenia na rzeczywistego winowajcę - na ustrój społeczny, w którego ramach szczera, namiętna Anna nie może się pomieścić. W rezultacie powieść Tołstoja staje się oskarżeniem społeczeństwa stwarzającego warunki życia Anny. I jeśli Tołstoj usiłuje konfliktowi Anny ze społeczeństwem przeciwstawić patriarchalną idyllę Lewina z jego wsią i chłopami, to zamiar ten się Tołsojowi nie udaje, nie ma w nim bowiem prawdy.


Pan Iwaszkiewicz poruszył w tym tekście dwie dla mnie ważne rzeczy. Rzeczywiście Anna poprzez ustrój społeczny wydaje się oczyszczona ze swojego postępowania, ale przecież nie zapominajmy, że Anna za Karenina wyszła może nie z miłości, ale jednak wyszła. Rosja to nie Anglia. Tutaj można było odmówić oświadczyn. Można i to nawet trzeba gdy dziewczyna nie kocha chłopaka. 

Poza tym Anna nienawidzi Karenina za jego fałszywą wszechdobroć, a jednocześnie kocha dużo bardziej Sierioża (swojego i Karenina syna) niż Annie (swoją i Wrońskiego córkę). W tej wielkiej miłości do syna widzę nie tylko ból matki. To dziwne, że kocha bardziej synka od osoby, której nienawidzi, niż córkę od osoby, którą kocha.


Drugim problemem jest Lewin - mój ulubiony bohater książki. Nie rozumiem Pana Iwaszkiewicza, czemu pisze, że w tym przeciwstawieniu nie ma prawdy. Wydaje się mi wręcz odwrotnie. Problemy młodego małżeństwa, wzajemna zazdrość, niepewnosć... wszystko jest tak jak zwykle bywa przy świeżych związkach. Nie widzę tu idylli. Lewin nie jest stały, jest niepewny, a jednocześnie bardzo szczery wobec siebie, a zatem innych. A to że ta opowieść służy temu, aby porównać obie miłości, to dobry zabieg literacki. Kitty na początku nie chciała Lewina, wolała hr. Wrońskiego (kto nie chciałby Wrońskiego? - pytanie retoryczne), ten jednak zakochał się w Annie i pozamiatane. Kitty odrzuciła Lewina na początku, bo kochała innego. Zadecydowała sama. Anna mogła wcześniej zdecydować. Tołstoj pisze, że ta jego główna bohaterka dobrze zna się na ludziach, nie poznała się na własnym przyszłym mężu? Dziwne. Wiedziała w co się pakuje. Wiedziała, że to urzędas, wiedziała że będzie nudno.


(...) Tołstoj powoli, ale konsekwentnie, rozdział po rozdziale realizował z góry ustalony cel, którym było zniszczenie dobrego imienia Anny i uczynienie z niej jednoznacznie negatywnej bohaterki powieści. Zabieg ten wzmocnił, wprowadzając do powieści modelowe udane małżeństwo. Trudny, ale zawarty zgodnie ze społecznymi i religijnymi konwenansami związek posępnego ziemianina Lewina z pogodną szlachcianką Kitty Szczerbacką stanowi kontrast dla miłości Anny i Wrońskiego. Lewin i Kitty przeżywają wiele problemów, jednak postępując zgodnie z zasadami, mogą liczyć na szczęśliwy finał, który jest zakazany dla tytułowej bohaterki i jej partnera życiowego. 


zavalita, http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=621442

 Z jednej strony zgadzam się z autorką (chyba) tych słów, z drugiej strony nie. Anna przynajmniej jest szczera wobec siebie i innych. Jej przyjaciółeczki z salonów moskiewskich i petersburskich bzykają się na lewo i prawo, zdradzając mężów. Mężowie zresztą robią to samo z aktoreczkami i baletnicami. Wszyscy zachowują twarz. Tak jakby twarz traciło się dopiero wtedy gdy przestępstwo (tutaj moralne) zostaje ujawnione, a nie wtedy gdy zostaje popełnione. Anna o tyle jest lepsza od innych, że szczera i uczciwa. Lubię za to Annę. Nie lubię jej z powodu postępowania, ale co zrobić? 

Ówczesne postępowanie usprawiedliwiać można tym, że ludzie pobierali się często bez miłości. Kobiety były zbyt uległe, namawiane przez matki itp. Może i Annę to usprawiedliwia. Zgoda. Ciekawe jest jednak to, że po ponad 100 latach nic się nie zmieniło. Każdy może robić co chce. Nikt nad nikim nie stoi. A jednak miłość, wydawałoby się wieczne ogniwo, jest kiepskim spoiwem.

Ukłony
Stefan W.

niedziela, 25 listopada 2012

Niezidentyfikowane obiekty latające

Szanowny Panie,

ale że co "nie warto"? Bo ja trochę nie rozumiem - znaczy, że nie dostał Pan telefonu i znajomość się zakończyła? Czy właśnie nie? Jest jakieś drugie dno? Pan wybaczy, bo może te pytania są głupie, ale na niuansach podrywów to znam się jak kura na grzmocie. Zresztą, jak tak czytam (czy częściej słucham) o tych Pana bliskich spotkaniach trzeciego stopnia z przedstawicielkami płci pięknej, to stwierdzam, że ja osobiście o tej tajemniczej rasie wiem bardzo mało. A może nawet jeszcze mniej? Wszak moja żona wychowała się w męskiej trupie pomiędzy przyszłymi podrywaczami i szowinistami (jestem pewien, że Pan, Pańscy bracia i kuzyni uznacie te słowa za komplement, więc nawet nie silę się na przeprosiny). Panna J. nie jest zatem chyba najlepszym źródłem wiedzy o kobietach jako ogóle. Zresztą i tak nie jest damą szczególnie wylewną, więc nawet gdyby nie była wywrotowcem, to i tak pewnie dowiedziałbym się niewiele. W zasadzie to szczęście jedyne, że mam siostrę, bo inaczej to już w ogóle moje zrozumeinie dla płci przeciwnej równe byłoby zeru. 

Żeby trochę się dokształcić, czytam teraz o żonach, partnerkach i kochankach dyktatorów. No... powiem Panu, że ambitne bestyjki przeważnie. Chociaż oczywiście i tu nie można generalizować. A może - zwłąszcza w takich przypadkach. Jedyna moja refleksja, której można nadać miano generalnej, to ta, że na baby trzeba strasznie uważać. Akurat w tym przypadku nie chodzi mi o zdrady czy brak zaufania, bo akurat często te kobitki stały murem za swoimi facetami i o takich głupotach nie myślały (zresztą, jak się jest żoną takiecgo Stalina, to chyba nawet strach). Trzeba uważać, bo nigdy nie wiadomo, czy Pańskie urocze dziewcze nie ma pod skórą jakiegoś diabła. Tak dla przykładu tylko jedna anegdota z życia trzeciej żony Mao Zedonga. Jiang Quing (była aktorka) razu pewnwego pokłóciła się ze swoim misiem-pysiem i w chwili słabości napisała do dawnego kolegi z czasów pracy w branży filmowej z pytaniem o adres swojego dawnego męża. I tyle. Na odpowiedź nie liczyła wcale. Żadnych odpowiedzi zresztą nie było, żadnych kontaktów, żądnych konsekwencji. Mija dziesięć lat. Jiang Quing pamięta jednak o tym, że liścik kiedyś napisała i filmowiec może go gdzieś tam jeszcze mieć. Taka niepewność musiała być zaprawdę denerwująca, bo ostatecznie kazała aresztować swojego kolegę i wielu ich wspólnych znajomych z tamtych czasów. Ich mieszkania splądrowano, oni sami trafili na tortury, podczas których zresztą jej stary znajomy zmarł. Do końca twierdził, że list sprzed dziesięciu lat po prostu zniszczył.... ale w sumie, kto by tam wierzył filmowcom? Cóż, tylko taki przykładzik malutki, bo zaiste była to ostra wariatka.

Nie chcę jednak kończyć mojej wypowiedzi smutnym akcentem. Skoro było o kobietach - tych stworzeniach enigmatycznych, które w męskich sercach z zasady wywoływać mają głównie zamęt. To teraz o przyjaźni. Prostej, wzniosłej, bez podszewki. Obrazkowo:










   (fot. dziwnawojna.pl)


To tak w sensie, że jak chcesz Pan rozumieć i być rozumianym, to przygarnij Pan psa (lub wiewiórkę, lub osła).

Pozdrawiam,
Paweł D.  

wtorek, 20 listopada 2012

Doktor Maniana

Szanowny Panie,

to u mnie zupełnie było inaczej, a byłem tylko w naszym swojskim Krakowie. Siedzenie na stoisku targowym, jak już Panu pisałem do najwspanialszych w moim przekonaniu zajęć nie należy. Łatwo jednak rozpoznać Panów (po brzuchach), dla których targi to radość życia. Siedzenie na tym stołeczku, przy śmiesznym stoliczku i błądzenie oczami po cyckach dziewcząt jest ich żywiołem. Przy tych stolikach rozgrywają się też ważkie rozmowy na wieczne tematy upadku targów, małej ilości kontrahentów, zbieraczy itd. Pierwszego dnia mówiło się dużo o wieczornej targowej imprezie. Po co ktoś miałby iść na imprezę targową, będąc w Krakowie? Tego nie mogę sobie wytłumaczyć. Są też i krotochwile, czyli targowe żarty. Wtedy to wielgachny chłop siada na tym zydelku niby miękkim a twardym, rozkracza się pod stołem, zbiera oddech i przystępuje do kawału:

Siedzi sobie sroka na sośnie, a tu niespodziewanie do sosny podchodzi krowa i zaczyna się wspinać. Sroka w szoku obserwuje jak krowa powolutku siada koło niej na gałęzi. Wreszcie pyta krowę:
- Krowa, co ty robisz?
- No przyszłam sobie wisienek pojeść - mówi krowa.
- Ty Krowa... ale to jest sosna, a nie wiśnia...
- Spoko... Wisienki mam w słoiczku! 

Jak Pan się domyśla nie do wytrzymania atmosfera. No ale trzeba się w nią zgłębić, poznać, pożyć tym powietrzem, pod tym płaskim dachem. Dlatego też zagadywałem, śmiałem się i starałem zrozumieć problemy innych. Targowe zwierzę-zwierzaczek-zwierzątko no dobra zwierzunio się we mnie odezwało. W pełni wykorzystałem to do rozmowy z wiecznie uśmiechniętymi hostessami. Szczególnie jedna wpadła mi w oko. A zatem zapraszam ją do swojego stolika, kawału nie opowiadam, ale zaczynam inteligentną dyskusje na temat trudnej pracy hostessy i niełatwych wyborów życiowych. Staram się nie zerkać na jej ogromny dekolt i długie odkryte nogi. Wzrok w takich wypadkach działa jednak bezwarunkowo. Patrzę jej usilnie w oczy. Chyba robi to wrażenie na kobietach? Gadka szmatka i w końcu odkrycie kart. Dziewczyna jest tancerką na dorobku. Chwyciła przynęta - myślę sobie i rozpytuje, chwalę i interesuję się tym tematem. Widzę, że panna zadowolona. Ja też. W końcu przyznaje się, że tańczyła w teledyskach.
- Jakich? - pytam.
- W "Po herbatce" - brzmi jak moja ukochana "Herbatka" Kabaretu Starszych Panów.
- Kto śpiewa?
- Doktor Maniana
- Lekarz jakiej specjalizacji? - dopytuje się.
- Nie lekarz a muzyk disco polo!
 - Jestem zakochany - czuję a mówię - Mogę zobaczyć w necie?
- Możesz.

Zanim zobaczyłem to poszedłem w krakowskie tany, przy dorożkarzu deklamowałem Gałczyńskiego, później bawiłem się w restauracjach, hotelach, klubach, bałamuciłem dziewczęta i tym podobne, o czym Panu i Pani J. już opowiadałem, do swojej noclegowni wróciłem późną porą. Teledysku nie sprawdziłem.

Następnego dnia moja piękna hostessa przyszła z pytaniem, czy się mi podobało? Przyznałem, że nie oglądałem i że nadrobię a swoje wrażenia opiszę, gdy tylko da mi telefon do siebie.
- Chyba nie warto - odpowiedziała szczerze.
Lubie szczere odpowiedzi.

A tutaj zamieszczam teledysk.Dokładniej ją widać w 43' sekundzie w granatowej bluzeczce. A także na ladzie w 1'04. Bardzo fajna dziewczyna i najlepiej tańcząca w grupce :)



No to hejo
Stefan W.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Zguba



Szanowny Panie,

do Hamburga to ja jechać nie chciałem. Pan sobie wyobrazi – trzy dni w towarzystwie szefa. Lepiej od  razu wskoczyć do garnka z gorącą smołą. Trzeba być jednak twardym, zaciskać zęby i brnąć przez życie. Na tym ono polega. No i oczywiście trzeba stosować się do reguły Monty’ego Paytona – Always look on the bright side of life (o czym niestety czasem zapominam – przyznaję). Skoro już zatem  zmuszony zostałem do tej wyprawy nieszczęsnej, to postanowiłem przynajmniej pozwiedzać nowe miejsca. 

Plan prosty. Od rana do 18.30 siedzę na spotkaniach i  prezentacjach. Od 18.30 gubię się w sieci ulic i uliczek, poszukuję śladów The Beatles (którzy to właśnie w Hamburgu rozpoczynali swoją niezwykłą karierę) i próbuję wpaść na coś, co zainspiruje mnie do napisania Panu czegoś, co po prostu nie będzie jakoś wyjątkowo nudne. Wracam w środku nocy, śpię trzy godziny i z rana na spotkania. 

Poniedziałek.18.30. Mam do wyboru -  ruszyć w miasto lub iść na nudny bankiet. Przyjęcie – tak, tak, to straszna nuda. Ale dają kolację za darmo. Nie jestem bardzo głodny. Z drugiej strony, czemu by tak nie spałaszować czegoś dobrego. I jeszcze kieliszek wina, szklanka piwa. Dobra, Hamburg nie ucieknie. Idę. Patrzę. Ale konowały – myślę.  Tylko o jedzeniu i piciu myślą oni – dodaję w myślach swoich lekko zażenowany. Pchają się w tych kolejkach po to żarcie. Każdy ściska w ręku kieliszek. Bo jak za darmo, to już trzeba się pchać jak to bydło. Kręcę głową z dezaprobatą. Biorę talerz i spokojnie staję w kolejce. Po drodze zgarniam piwo. Boże, co za kolejka! Jakby się w ciągu dnia nie najedli. Ja się najadłem, więc teraz mogę sobie stać spokojnie, z godnością czekając na swoją kolej. Nałożyłem sobie w końcu kopę ziemniaczków i mięsko, i rybkę, i pomidorka z mozzaerllą, i jeszcze jedną rybkę, i jeszcze kawałek mięsa. Co będę dwa razy chodzić? I przepychać się z tymi ludźmi pazernymi. Nie ma mowy! Wszystko upcham na jeden talerz i jeszcze skoczę po jedno piwo. Później deser. Winko. A co tam, jeszcze talerz jedzenia. Muszę mieć siłę na to, żeby zatracić się w nocnym miasta życiu…
Oj. Najadł się człowiek na sztywno. Jak głupi. Dobra, idę. Niech się tu wałkonią sztywniaki w garniturach. Obrastają w to lepkie samozadowolenie. Niechaj toną w pustej konsumpcji. Zwierzęta.

W miasto. Ech. Cholerny garnitur. Niewygodnie w tych laczkach się pomyka. Zupełnie bez sensu. Dobra, dobra… skup się na zadaniu. The Beatles. Ok, jestem w okolicach St. Pauli. Boże – same hipstery tu! Siedzą po knajpkach poukrywani. Jakieś małe, lokalne koncerty w co drugim klubie. Widać, że każdy wieczór tu spędzają. Znajomi, muzyka, rozmowy, wolny przepływ myśli – tacy niby zajebiści jesteśmy! Niedobrze się człowiekowi robi.

Gdzie Ci cholerni Beatlesi grali? Kaiserkeller. To musi być gdzieś tutaj. O! To tu! Ale jak to koncert? Wejście płatne? No nie no! To to jeszcze działa? Nie mogli z tego zrobić jakiegoś muzeum, żeby człowiek sobie mógł kulturalnie wejść, pozwiedzać? Mam się tam upychać z Niemcami jakimiś, pseudo-gwiazdek słuchać lokalnych? Ach… szkoda gadać. Cholerny Hipsterburg!

Nie no. Już 22 prawie! Przecież jak tak będę łazić, to się nie wyśpię i jutro będę zmęczony. Już zresztą trochę śpiący się robię. W zasadzie, to gdybym wrócił od razu, to bym się jeszcze załapał może na busa z bankietu do hotelu. Wracam. Co tak dziś będę po mieście sam łazić – jeszcze się zagubię. Jutro nie pójdę na przyjęcie, skończę o 18.30, będę bardziej wypoczęty, to ruszę w stronę doków i zatracę się w życiu miasta.

Wtorek. 18.30. No, dziś idę zwiedzać. W sumie jadłem przez pół dnia. Mogę z kolacji zrezygnować. Piwko sobie wypiję już na mieście w jakiejś klimatycznej knajpce. Nie będę sknera. Już się nie będę mieszać z tymi hienami. Chociaż… z drugiej strony. Piwo za darmo, kolacja za darmo. Coś tam jeszcze w siebie wepchnę. Trzeba zacząć myśleć ekonomicznie. Posiedzę tam tylko chwilę, a potem w miasto…

Paweł D.