Szanowny Panie,
pierwsze kilka szpadli poszło
nadzwyczaj gładko. Duży energicznie machał drzewcem, w pewnym radosnym
zatraceniu, którego wtedy nie mogłem do końca zrozumieć. My staliśmy dookoła,
patrząc tylko. Niemi - czekaliśmy. Pamiętam jeszcze to dziwaczne uczucie, które
mnie wtedy dopadło. Ekscytacja, ale… hamowana przez coś, sam nie wiem, jakby
wstyd jakiś. Bo oto z ziemi wyłonić miał się skarb. Cóż innego? I przecież
chciałem, rzecz oczywista, żeby było to złoto lub szlachetne kamienie, albo
może drogocenny obraz czy chociażby jakaś broń, karabin lub skrzynia granatów.
Wiedziałem, że chłopaki też na to czekają – na skarb. Coś, co majaczyło u celu
każdej z naszych wypraw, od kiedy nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy w
murach szkoły podstawowej. Tyle że właśnie, do tego momentu były to majaki –
wytwory naszych dziecinnych wyobrażeń o wielkim, tajemniczym świecie. Teraz
mieliśmy stanąć z tymi marzeniami twarzą w twarz i chociaż zdawałem sobie
sprawę z tego, jak duża i ważna jest ta chwila, to coś powstrzymywało mnie od
tego, żeby po prostu poddać się temu podnieceniu. Nie byłem już przecież w
pierwszej czy drugiej klasie. Mogłem szwędać się z chłopakami po dolinie, ale
przecież już nie po to, żeby szukać krasnala na garncu złota. Wiedziałem, że oni
czują to samo. Dlatego nikt się nie odzywał. Żaden nie chciał się rozpruć,
rzucić czegoś zbyt naiwnego, narazić się na śmieszność. Żaden nie chciał nawet
spojrzeć na drugiego, żeby nie wyszło, że ma twarz zbyt napiętą i wzrok
niespokojny. Chciałem bardzo, żeby Masa poleciał czymś w swoim stylu, co
przebiłoby ten balon nadęty. Śmiech! To by nas wyswobodziło z łańcuchów
chwilowego zakłopotania. Masa, o dziwo, milczał jednak. Ja sam już szukać
zacząłem w głowie czegoś nonszalanckiego, co zmyło by ze mnie podejrzenie
dziecinności, ale nerwy nie pozwalały się skupić i wszystko wydawało mi się
głupie lub sztuczne. Ślinę przełknąłem i postanowiłem nie mówić nic, nie
wychylać się. Niech Duży kopie, niech wykopie. Niech nam się ukaże to, co Stary
ukryć postanowił przed ludzkim okiem. I Duży kopał. Kopał zawzięcie.
Pomyślałem, że wstydu nie ma i wierzyć mi się nie chciało po prostu, że Masa
nie smagnął go jeszcze żadnym szyderstwem. Nagle na nosie poczułem coś mokrego.
Za chwilę na ramieniu i jeszcze na karku.
- W mordę jeża, chyba się teraz
nie rozpada? – stęknął Trzmiel, spoglądając w niebo.
Staliśmy tak w kółku nad Dużym,
który w dole już siedział prawie po uda i głowy zadzieraliśmy do nieba.
- Ty no, mocniej coraz, ulewa
będzie – stwierdził z absolutną pewnością Zielus. - To chyba lipa z tym
kopaniem, co? – zwrócił się do Dużego z odzyskaną w jednej chwili swobodą. - No… chyba, że już kończysz? –
dodał po chwili z wolna, widząc, że Dużemu jakoś się nie spieszy, co by się z
dołu wygramolić – Trafiłeś już na coś? Ej, chłopaki, bo to jest urwanie
chmury jakieś. Ja bym się zastanowił, czy nie będziemy mieli problemu, żeby
wrócić na ląd – cedził zachrypniętym głosem, trochę jakby z przestrachem, że
może na tchórza wyjdzie. Trzmiel, Masa i ja popatrzyliśmy po sobie, ale żaden z
nas chyba nie mógł się zdecydować, czy dalsze kopanie to coś, co wypada,
trzeba, i to za wszelką cenę, czy może właśnie coś, co tylko dla hecy, od
niechcenia i na przekór Staremu. Wiedziałem, że na mnie trochę liczą, że ja
niby zawsze taki rozsądniejszy. I oczywiście, pewnie, Zielus miał rację. Lało
jak z cebra. W strugach deszczu moja wesoła pomidorowa wyspa szybko zszarzała i
wnet wydała się nieprzyjemna i odpychająca. Do tego jeszcze zerwał się wiatr,
który zmienił życiodajne gałęzie jabłoni w kostropate, czarne badyle, kołyszące
się złowrogo na wszystkie strony. Trzeba było się zbierać, ale widziałem, że
Duży nie patrząc na nas już wcale, znowu zabrał się za kopanie. Z sekundy na
sekundę było mu jednak coraz trudniej, bo woda natychmiast znalazła drogę do
zagłębienia, rozmiękczyła grunt i zmieniała ziemię w jedną błotnistą masę. Zielus,
podenerwowany tym naszym milczeniem, postanowił zagrać w otwarte karty:
- Zabawa zabawą, ale czy wy macie
po pięć lat?! Jak Stary tu coś ukrył, to jego sprawa. To i tak nie wasze. Co
wy, okradniecie go, czy jak? Zresztą cholera wie, co to. Pewnie gówno jakieś
i tylko czas na to tracimy. - No właśnie, cholera wie co,
dlatego się chcemy przekonać. A ty co, już peniasz? – odparował Masa, chyba po
prostu z wrodzonej przekory.
- Nie pierdziel, on ma rację.
Najwyżej tu wrócimy innego dnia. Jak deszcz nie ustanie i woda na rzece się
jeszcze podniesie, to będziemy w czarnej dupie – Trzmiel jakby wracał do
swojego naturalnego stanu permanentnej paniki.
- Kolega ma rację. To nie miejsce
na zabawy – dziwny, niski głos uderzył w nas jak lodowata fala i zmroził krew w
żyłach. Zielus wydał z siebie stłumione „Łaaa!” i prawie się przewrócił, a
pozostałym też nie wiele brakowało, żeby w przestrachu absolutnym czmychnąć
stamtąd, jak najdalej. Tyle, że nie było gdzie uciekać. Z zarośli prosto w
naszą stronę podążał potężny mężczyzna. Nikt inny, jak tajemniczy znajomy Starego.
Szedł równym krokiem, jakby nigdy nic. Patrzyłem na niego w zupełnym osłupieniu.
Miał na sobie tylko spodnie, a zwinięta koszulka i buty związane ze sobą
sznurówkami, zwisały przerzucone przez lewe ramię. Wydało mi się głupie to, że
wcześniej pomyślałem o nim jak o grubasie. Faktycznie miał może brzuch, ale
teraz sprawiał bardziej wrażenie jakiegoś mocarza, drwala może. Był wielki,
przynajmniej o głowę wyższy od mojego ojca – który przecież też mały nie jest –
z szerokimi ramionami i długimi łapami, jak u niedźwiedzia. Przez chwilę
zakołowało mi się w głowie i mało brakowało, a ze strachu zwróciłbym drugie
śniadanie. Mężczyzna stanął przy nas, spojrzał na dół, na Dużego, rozejrzał się
po naszych bladych twarzach i zarządził:
- Do łodzi. I czekać tam na mnie
– odstał chwilę, obserwując, jak ruszamy
w stronę brzegu, po czym wyciągnął rękę do Dużego w geście, który nakazywał
oddanie szpadla. Po przejęciu narzędzia, kiwnął głową w naszym kierunku, tak
żeby Duży nie miał wątpliwości, gdzie ma podążać, a sam wskoczył do dołu. Idąc
w stronę łodzi, za plecami słyszałem tylko głuche, miarowe uderzenia. Ich częstotliwość
wskazywała na to, że mężczyzna kopał ze dwa lub trzy razy szybciej niż Duży.
Przez dłuższą chwilę staliśmy na
brzegu w oczekiwaniu, co będzie dalej. Masa zaproponował po cichu, że może by
tak wskoczyć do łodzi i uciekać z tej wyspy, ale jakoś nie mogliśmy się
zdecydować, żeby złamać rozkaz wielkoluda. Duży pozostał z boku i w ogóle nie
brał udziału w dyskusji. Gapił się w wodę i był… naburmuszony. Tak, to jest
odpowiednie słowo. Przez chwilę wydał mi się jakiś mniej straszny, a może nawet
trochę żałosny. Myślę, że musiał jakoś wyczuć, co mi do głowy przychodzi, bo w
jednej chwili przeszył mnie wzrokiem i już wiedziałem, że między nami to
jeszcze nie koniec.
Po jakiś czterech minutach
pojawił się znajomy Starego. W ręku niósł niezbyt duże zawiniątko. Mogło to być
jakieś pudełko lub szkatuła, ale nic więcej nie dało się stwierdzić poprzez
warstwę brudnych szmat. Mężczyzna dostrzegł oczywiście, że każdy z nas próbuje prześwietlić wzrokiem to tajemnicze
„coś” i mogę przysiąc, że przez ułamek sekundy dostrzegłem na jego kamiennym
obliczu jakąś drwinę lub po prostu rozbawienie. Nie zamierzał jednak nic
tłumaczyć bandzie szczeniaków. Wsadził nas na łódkę, sam zasiadł przy wiosłach
i za parę chwil byliśmy już w zaroślach nieopodal portu. Ani podczas przeprawy,
ani już na brzegu nie odezwał się słowem. Przycumował tylko łódkę do jakiegoś
wystającego z ziemi korzenia i poszedł w swoją stronę. Żadnemu z nas też jakoś
nie przyszło do głowy, żeby go zagadywać, czy też iść jego śladem. W
nastrojach zupełnie nijakich ruszyliśmy w stronę miasteczka. To znaczy ja,
Zielus, Masa i Trzmiel. Duży jakby zapadł się pod ziemię.
Na początku byliśmy cicho, jakby
każdy chciał sobie poukładać w głowie, co i jak. Zaraz jednak któremuś wymsknęło
się na głos:
-Myślałem, że się obsram, jak on
się pojawił.
I zaraz zaczęły się śmiechy i
poszło dalej: „Ale co tam było?”; „A kto to jest?”; „Powie Staremu?”; „Powie
starym?”; „Przypłynął po zawiniątko, czy po nas?”; „Wpław!”; „Olbrzym!”;
„Wielki!”; „Widziałeś te łapy?”; „To zbir jakiś”; „Morderca?”; „Myślałem, że
nas potopi!”; „I ja!”.
I znowu śmiech i humory nam
wróciły nawet trochę. Kiedy na skarpę się wdrapywaliśmy, to i deszcz przestał
padać, a zza chmur wyjrzało słońce.
-Ale dziwnie gadał, nie? –
zauważył Trzmiel.
-Ta, dziwny akcent, trochę jak
jakiś Rusek – dodałem. I jakby mnie coś olśniło. Ja go znałem przecież! To
znaczy, nie zupełnie znałem, a nawet nie znałem w ogóle, ale już raz go kiedyś widziałem. Na podwórku u
mojej koleżanki z sąsiedztwa. Jak mogłem o tym zapomnieć?! Ojciec powiedział mi
wtedy, że to Jugol. Że przyjechał do Polski, bo ma żonę Polkę i dzieci ma, a u
nich teraz wojna w Jugosławii. Ale nie przyglądałem mu się za dobrze, bo co mi
tam jakiś Jugol, nie? I co tam wojna? W Jugosławii? No i zapomniało się. Sam
nie wiem czemu, postanowiłem nie mówić chłopakom, o tym moim objawieniu.
Zresztą – po co? Było po sprawie. Na wyspie nic już nie zostało. Niedoszły
skarb rozpłynął się w tym małym potopie. Wielki facet zabrał, co jego i zniknął. Tyle
z tajemnicy. My mieliśmy popołudnie pełne wrażeń i przygodę na miarę klawych
czwartoklasistów, ale tu już przecież szósta klasa w rozkwicie. Czekały na nas „poważne”
sprawy. Prawdziwe. Im trzeba było stawić czoła.
***
Ja tylko dodam, że to przez Pannę
J. to opóźnienie oczywiście i przez mojego szefa, i pracę, i brak drugiego
laptopa, i przez poranne wstawanie, i obowiązki, i oczywiście nie ma tu nawet
odrobiny mojej winy. Niech Pan wie. No.
A w ogóle, to chyba nie możemy
teraz na Fandze ciągnąć tej bajki tak w nieskończoność? Może wrzucimy ją gdzieś
w drugie miejsce, a tu znowu będzie swobodny ekshibicjonizm i pokątne
filozofie? Hę?
Paweł D.