Szanowny Panie,
do placówki redakcyjnej w mieście Elbląg jeździłem tylko tramwajami. Przez całe pięć dni zastępowałem koleżankę w stolicy Żuław. Miałem zatem okazję nieco poznać to całkiem przyjemne miasto. Powiedzieć o mieście, że ma ładną starówkę, przytoczyć jedną z legend i powiedzieć o lepszej garkuchni to trochę mało. A zatem zacznę od tramwai. Bo w Elblągu, w którym według niepotwierdzonych źródeł mieszka około 130 tys. ludzi, jeżdżą tramwaje. Zapewne Pan jako częsty bywalec Warszawy nie zwraca uwagi na te środki lokomocji. Człowiek się przyzwyczaja i go tramwaje ani nie grzeją ani nie ziębią. Jako odzwyczajony od ich widoku odkryłem właśnie w Elblągu ich niezwykłą siłę. W nocy padało, rano słońce przebijało się przez chmury, ale ulice dalej mokre. Po nich to sunęły samochody. Sunęły... tu trzeba zamknąć oczy i wyobrazić sobie dźwięk odrywania mokrych kół od mokrej jezdni. Ten właśnie dźwięk mieszał się z tramwajowym terkotem, ze zgrzytem hamulców, metalowym tarciem. W oknach starych kamieniczek świecące się jeszcze żyrandole. Małe sklepy najczęściej gustowne piekarnie i cukiernie. Te pierwsze ze zdobnymi drewnianymi klamkami, takimi zawijasami, te drugie najczęściej po schodkach. Stare Miasto ładne, ale widać że nowe z serii tzw. starych nowych miast. Bo Elbląg po wojnie został zmieciony przez rosyjskie armaty, które ćwiczyły swą celność na kościelnej wieży. Ta celność była taka, że wieża stoi a reszta została zniszczona. Pod Targową Bramą przejeżdżał kiedyś tramwaj, ale te czasy się skończyły. Jest za to tam postać piekarczyka cwaniaczka, który w piętnastym wieku przeciął łopatą liny w Targowej Bramie, przez co brama opadła. Uratował w ten sposób miasto przed krzyżackim najazdem. Turyści i miejscowi ucierają nos piekarczykowi, przez co ten się świeci. Podobno utarcie nosa przynosi szczęście. Jak się dowiedziałem wymyśliła to na poczekaniu pewna dziennikarka przy odsłonięciu pomnika. Ciekawe jest to, że czasem jedno zdanie wypowiedziane w odpowiednim momencie zostaje zamienione w miejscowy zwyczaj, w ludowe wierzenie. O mieście bym jeszcze pisał, ale nie będę zanudzał. Chociaż muszę wspomnieć o niezwykłej Galerii El. Mieści się ona w starym kościele. Tak niewiarygodna architektura, przestrzeń, że po prostu dech w piersi zapiera.
Byłem też w kinie elbląskim na filmie. I to sam! Pierwszy raz w życiu byłem sam na sali kinowej. Niewiarygodne uczucie. Łaziłem po całej sali sprawdzając które miejsca są najlepsze i doszedłem tylko do tego, że nie rozumiem po co komu są potrzebne miejsca w pierwszych rzędach? Pomyślałem nawet, że moglibyśmy większą grupą kiedyś pójść do kina i z premedytacją usiąść na pierwszych miejscach, bo te fotele czują się zapewne takie zapomniane. Te fotele są zresztą doskonałym przykładem rozwinięcia myśli: Ostatni będą pierwszymi. Tutaj pierwsze są ostatnimi do zajmowania. A na jakim filmie byłem? - BABSKIM - "Dzień dobry TV" i muszę powiedzieć że się mi podobał.
A co?
Stefan W.
czwartek, 31 marca 2011
środa, 30 marca 2011
Senność
Szanowny Panie,
pogoda za oknem nie sprzyja temu, żeby siedzieć przed komputerem i pisać. Wiem, że Pan chciałby zrobić ze mnie maszynkę do wypluwania tekstów, ale to nie takie proste. Wpis raz na tydzień to tak mało? Cóż… który to już raz mam obiecać poprawę? Nie. To nie ma sensu nawet!
Wybiłem swoje myśli z torów! O czym to ja? A tak! Pogoda nie sprzyja siedzeniu przed komputerem, a już na pewno nie sprzyja siedzeniu przed komputerem w pracy. Pomyślałem teraz o tym, że jak za 40 lat będzie to ktoś czytać, to pomyśli pewnie, że to żaden problem… „Przecież można zabrać komputer na dwór”. Nie moi drodzy, to są nadal czasy, w których używa się jeszcze komputerów stacjonarnych Aj… i znowu zboczyłem… znaczy… zboczyłem futurystycznie, czyli w zasadzie nie zboczyłem, a wybiegłem w przyszłość.
Zatem… pogoda nie sprzyja siedzeniu przed… nie! Nie napiszę już tego brzydkiego słowa na „K” (hmm… ta literka sprzyja w końcu brzydkim słowom). Roztrzepany jestem, bo jeszcze siedzę resztką sił w pracy, ale już myślę o powrocie do domu, obiedzie i wyjściu na dwór. Może pójdę pograć w kosza lub pojeżdżę na rowerze. Wieczorem mam natomiast zamiar zmusić się do biegu (ale z tym to jeszcze zobaczymy).
Sytuacja jest bowiem dosyć specyficzna, a może nawet dziwna. Tak. Bardzo dziwna. Jak Pan wie, Panna J. wybyła, aby mieszkać w komunach i robić różne inne rzeczy charakterystyczne dla studentów na obczyźnie. A ja zostałem. Niespodziewanie jednak odzyskałem kolegów (w pewnym sensie). Z dnia na dzień moje życie zaczęło nabierać kształtów znajomych, acz lekko już przeze mnie zapomnianych. Cofnęło się w czasie. Zatem wieczory spędzam z kolegami – kręcąc się po GK lub siedząc na boisku szkolnym do późnego wieczora. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie fakt, że wygląda to trochę, jak przeszłość widziana w krzywym zwierciadle. Dlaczego tak piszę? Otóż przyczyny z jakich odzyskałem moich kolegów nie są do końca dobre. Mógłbym je nawet nazwać złymi. Złymi i tajemniczymi. Nie za bardzo mogę nawet o tym pisać. Generalnie rzeczywistość nabyła znamion snu. Tak to przynajmniej odczuwam.
A teraz lecę… (bo praca jest jednak wyjątkowo rzeczywista i przyziemna, więc nie ma sensu marnować na nią więcej czasu, niż jest to potrzebne do należytego wywiązywania się ze swoich obowiązków – o!).
Pozdrawiam,
Paweł D.
pogoda za oknem nie sprzyja temu, żeby siedzieć przed komputerem i pisać. Wiem, że Pan chciałby zrobić ze mnie maszynkę do wypluwania tekstów, ale to nie takie proste. Wpis raz na tydzień to tak mało? Cóż… który to już raz mam obiecać poprawę? Nie. To nie ma sensu nawet!
Wybiłem swoje myśli z torów! O czym to ja? A tak! Pogoda nie sprzyja siedzeniu przed komputerem, a już na pewno nie sprzyja siedzeniu przed komputerem w pracy. Pomyślałem teraz o tym, że jak za 40 lat będzie to ktoś czytać, to pomyśli pewnie, że to żaden problem… „Przecież można zabrać komputer na dwór”. Nie moi drodzy, to są nadal czasy, w których używa się jeszcze komputerów stacjonarnych Aj… i znowu zboczyłem… znaczy… zboczyłem futurystycznie, czyli w zasadzie nie zboczyłem, a wybiegłem w przyszłość.
Zatem… pogoda nie sprzyja siedzeniu przed… nie! Nie napiszę już tego brzydkiego słowa na „K” (hmm… ta literka sprzyja w końcu brzydkim słowom). Roztrzepany jestem, bo jeszcze siedzę resztką sił w pracy, ale już myślę o powrocie do domu, obiedzie i wyjściu na dwór. Może pójdę pograć w kosza lub pojeżdżę na rowerze. Wieczorem mam natomiast zamiar zmusić się do biegu (ale z tym to jeszcze zobaczymy).
Sytuacja jest bowiem dosyć specyficzna, a może nawet dziwna. Tak. Bardzo dziwna. Jak Pan wie, Panna J. wybyła, aby mieszkać w komunach i robić różne inne rzeczy charakterystyczne dla studentów na obczyźnie. A ja zostałem. Niespodziewanie jednak odzyskałem kolegów (w pewnym sensie). Z dnia na dzień moje życie zaczęło nabierać kształtów znajomych, acz lekko już przeze mnie zapomnianych. Cofnęło się w czasie. Zatem wieczory spędzam z kolegami – kręcąc się po GK lub siedząc na boisku szkolnym do późnego wieczora. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie fakt, że wygląda to trochę, jak przeszłość widziana w krzywym zwierciadle. Dlaczego tak piszę? Otóż przyczyny z jakich odzyskałem moich kolegów nie są do końca dobre. Mógłbym je nawet nazwać złymi. Złymi i tajemniczymi. Nie za bardzo mogę nawet o tym pisać. Generalnie rzeczywistość nabyła znamion snu. Tak to przynajmniej odczuwam.
A teraz lecę… (bo praca jest jednak wyjątkowo rzeczywista i przyziemna, więc nie ma sensu marnować na nią więcej czasu, niż jest to potrzebne do należytego wywiązywania się ze swoich obowiązków – o!).
Pozdrawiam,
Paweł D.
niedziela, 27 marca 2011
Kocha to poczeka
Szanowny Panie, wybaczam Panu. Nie to, że zatytułował Pan list w obcym języku, bo tu nie ma czego wybaczać. Ale wybaczam Panu, że musiałem czekać równo tydzień na pański list. A tyle się działo w moim życiu po drodze! Chciałem w poniedziałek podzielić się z Panem moim grzechem. Od razu to zrobię, żeby później nie zapomnieć. Bo w dzień wagarowicza trzy szesnastoletnie dziewczęta poprosiły mnie, abym kupił im dwa najtańsze piwa. Dały mi na ten cel całe cztery złote! Z myślami biłem się krótko. Po pierwsze to dzień wagarowicza a po drugie trzy szesnastki. Oczywiście piwo kupiłem i sentymenty wróciły. Ach Panie Pawle - matematyka, geografia, język polski i angielski tego dnia nie miały takiego znaczenia jak właśnie butelczyna piwa na trawca. Tak niewiele. Z tym "tak niewiele" od razu chciałbym nawiązać do Pana listu. Bo przecież, tak książkowo Pan napisał o największych przygodach. Nie trzeba świata u stóp żeby być szczęśliwy na miejscu. Pańska Góra Kalwaria a mój dzisiejszy Elbląg. Bo ja Panie Paweł siedzę w Elblągu na placówce dziennikarskiej. Małe miasto z tramwajami, z przedwojennymi cukierniami, kamienicami, piekarczykiem który obronił miasto przed krzyżakami. Bardzo mi tu dobrze, ale samotnie. No właśnie Panie Pawel i tu jest odpowiedź na pański list. Bo przez najbliższe miesiące to będzie główne uczucie przez Pana odczuwane. Nie ważne jak dużo ludzi będzie dookoła to ta najważniejsza osoba gdzieś tam w Bazyleii. Ale niech się Pan nie załamuje. Etos faceta na to zresztą niepozwala. Niech będzie Panu wszystko obojętne, nic niech nie będzie ważne, żyć i pozwolić żyć innym... co za bzdury! Dlatego, że to bzdury wybaczam Panu to całe milczenie, bo podejrzewam, że nie miał Pan czasu na fangę. Trzeba było nacieszyć się osobą panny J. Teraz zostaję Ja, koledzy i cała uboga męska grupa. Zero dam w życiu, bo ktoś kto ma w głowie tą jedną w głowie nie będzie miał innych. Kocha to poczeka - mawiają specjaliści w temacie. Tylko ile i czy rzeczywiście gdy się kocha to chce się czekać. Wścieklizna zwierząt Stefan W.
Off She Goes
Szanowny Panie,
może być Pan zniesmaczony faktem, że tytułuję wpis w języku obcym. Normalnie unikałbym tego. W końcu nie gęsi my, nie gęsi. Ale… tak się składa, że chociaż myślę po polsku, piszę po polsku (a przynajmniej się staram), to czuję czasem i w innych językach. Bo czucie moje jakoś tak nierozerwalnie jest związane z muzyką. A że w największych ilościach słucham anglojęzycznej muzyki popularnej… to kończy się właśnie takim tytułem. To znaczy – normalnie się tak nie kończy. Dziś tak się kończy. Bo właśnie dziś sobie pojechała…
Wczoraj sobie myślałem, jak to będzie, jak już jej tu nie będzie. Powiem Panu, że nie mam za dobrej wyobraźni. Myślałem, że po prostu pójdę sobie z Panem Adamem na piwo, albo zajmę się tysiącem innych rzeczy, które zawsze odkładałem sobie na później. No i może rzeczywiście zacznę je robić. Jutro. Dziś bowiem w ogóle nie mam na nie ochoty. Może Pan wie coś więcej na ten temat? Jak wygląda wczesne stadium tęsknoty? Czy objawia się obawą? Bo u mnie jakoś wieje grozą z każdego kąta pokoju. Zewsząd nadbiegają czarne myśli. Siedzę sobie w cieple. A ona tam sama w tej Bazylei. No dobrze – Bazylea to nie Afganistan lub inne Kongo, ale każde miasto ma przecież swoje mroczne obliczę. A co jeśli nie znajdzie domu tej Sophie? Sophie… hm… Sophie… czy w ogóle można jej ufać? No bez sensu. Na co komu ten Erasmus? Nie mogła siedzieć spokojnie na czterech literach? I co tam mają w tym Niemczech? Autostrady. Ale przecież Ona nawet za często samochodami nie jeździ, więc co jej po tych autostradach? Nic.
A tu jestem ja. Nieco grubszy niż przeważnie, może trochę starszy i już nie tak zabawny czy rozrywkowy. Za to czujący. No i to jest trochę niepokojące. Bo przecież cała ta tęsknota i to zmartwienie mogą być tylko ułudą. Ale jednak przedarły się przez grubą warstwę mojej zrogowaciałej już nieco skóry. Ale czy musi ktoś nam szpilki wbijać, żebyśmy mieli pewność, że jeszcze coś nakazuje nam zakrzyknąć „Ałuaaaaaa!”
Ech, Panie Stefanie… od momentu, kiedy zacząłem pisać do Pana ten list, już zdążyłem się upić. Nie miałem takiego zamiaru. Wyszło tak jakoś. Panie Stefanie, skoro już tak o rozłące jest dziś, to napiszę Panu, że całkiem wzruszający był ten wywód na temat Pana rozmowy z żoną. Nie rozumiem jednak, jak Pan tak może pozwalać małżonce na te ciągłe włóczęgi. Dla mnie już te nadchodzące cztery miesiące wydają się czymś tak dziwacznym i nienaturalnym, że z założenia złym. A Pan już z tym złem tak żyje i żyje. Pan – taki całkiem pozytywny Pan – z takim bezdyskusyjnym złem. Czy te podróże, przygody i to wszystko dookoła to taki cholerny obowiązek współczesnego człowieka? Ja największe przygody swojego życia przeżyłem w Górze Kalwarii. Mieliśmy tu niejedną wyprawę w nieznane, mieliśmy prawdziwe czarne charaktery, były pościgi, były miłości. A to takie małe miasteczko. Co też nas ciągnie do tych krain nieznanych? Nie powiem, że nie wiem. Wiem. I rozumiem. Życie.
No ok. Czuję dziś życie. To plus.
I słucham dziś jakby nieco czulej. I chciałem Panu nawet wysłać utwory, których słucham, ale w obszernych zasobach sieci wcale nie łatwo je znaleźć. Więc będzie tylko ten:
Off He Goes - PJ
No, i to tyle na dziś,
Paweł D.
może być Pan zniesmaczony faktem, że tytułuję wpis w języku obcym. Normalnie unikałbym tego. W końcu nie gęsi my, nie gęsi. Ale… tak się składa, że chociaż myślę po polsku, piszę po polsku (a przynajmniej się staram), to czuję czasem i w innych językach. Bo czucie moje jakoś tak nierozerwalnie jest związane z muzyką. A że w największych ilościach słucham anglojęzycznej muzyki popularnej… to kończy się właśnie takim tytułem. To znaczy – normalnie się tak nie kończy. Dziś tak się kończy. Bo właśnie dziś sobie pojechała…
Wczoraj sobie myślałem, jak to będzie, jak już jej tu nie będzie. Powiem Panu, że nie mam za dobrej wyobraźni. Myślałem, że po prostu pójdę sobie z Panem Adamem na piwo, albo zajmę się tysiącem innych rzeczy, które zawsze odkładałem sobie na później. No i może rzeczywiście zacznę je robić. Jutro. Dziś bowiem w ogóle nie mam na nie ochoty. Może Pan wie coś więcej na ten temat? Jak wygląda wczesne stadium tęsknoty? Czy objawia się obawą? Bo u mnie jakoś wieje grozą z każdego kąta pokoju. Zewsząd nadbiegają czarne myśli. Siedzę sobie w cieple. A ona tam sama w tej Bazylei. No dobrze – Bazylea to nie Afganistan lub inne Kongo, ale każde miasto ma przecież swoje mroczne obliczę. A co jeśli nie znajdzie domu tej Sophie? Sophie… hm… Sophie… czy w ogóle można jej ufać? No bez sensu. Na co komu ten Erasmus? Nie mogła siedzieć spokojnie na czterech literach? I co tam mają w tym Niemczech? Autostrady. Ale przecież Ona nawet za często samochodami nie jeździ, więc co jej po tych autostradach? Nic.
A tu jestem ja. Nieco grubszy niż przeważnie, może trochę starszy i już nie tak zabawny czy rozrywkowy. Za to czujący. No i to jest trochę niepokojące. Bo przecież cała ta tęsknota i to zmartwienie mogą być tylko ułudą. Ale jednak przedarły się przez grubą warstwę mojej zrogowaciałej już nieco skóry. Ale czy musi ktoś nam szpilki wbijać, żebyśmy mieli pewność, że jeszcze coś nakazuje nam zakrzyknąć „Ałuaaaaaa!”
Ech, Panie Stefanie… od momentu, kiedy zacząłem pisać do Pana ten list, już zdążyłem się upić. Nie miałem takiego zamiaru. Wyszło tak jakoś. Panie Stefanie, skoro już tak o rozłące jest dziś, to napiszę Panu, że całkiem wzruszający był ten wywód na temat Pana rozmowy z żoną. Nie rozumiem jednak, jak Pan tak może pozwalać małżonce na te ciągłe włóczęgi. Dla mnie już te nadchodzące cztery miesiące wydają się czymś tak dziwacznym i nienaturalnym, że z założenia złym. A Pan już z tym złem tak żyje i żyje. Pan – taki całkiem pozytywny Pan – z takim bezdyskusyjnym złem. Czy te podróże, przygody i to wszystko dookoła to taki cholerny obowiązek współczesnego człowieka? Ja największe przygody swojego życia przeżyłem w Górze Kalwarii. Mieliśmy tu niejedną wyprawę w nieznane, mieliśmy prawdziwe czarne charaktery, były pościgi, były miłości. A to takie małe miasteczko. Co też nas ciągnie do tych krain nieznanych? Nie powiem, że nie wiem. Wiem. I rozumiem. Życie.
No ok. Czuję dziś życie. To plus.
I słucham dziś jakby nieco czulej. I chciałem Panu nawet wysłać utwory, których słucham, ale w obszernych zasobach sieci wcale nie łatwo je znaleźć. Więc będzie tylko ten:
Off He Goes - PJ
No, i to tyle na dziś,
Paweł D.
sobota, 19 marca 2011
44 minuty i 1 sekunda
Szanowny Panie,
czas leci i dobrze. Mi także ostatnio biegnie szaleńczo. Gdzie tam biegnący Pana tydzień!!! Mi na dowód wystarczyły dokładnie 44 minuty i jedna sekunda. Ale od początku. Ostatnio boję się swojego telefonu komórkowego. A to z powodu pewnej pani. Trzy tygodnie temu zrobiłem newsa na temat pewnych błędów w ulotkach wydanych przez władze tutejszego powiatu. Aby newsa zrobić musiałem pożyczyć od pani Teresy ulotkę, bo to ona znalazła błąd, ona była bohaterką. Obiecałem ulotkę odnieść, ale niestety słowa nie dotrzymałem, bo nieszczęsny zadrukowany świstek papieru zgubiłem... tak... czy to coś dziwnego? Potrafiłem zgubić paszport z wizą do USA na 10 lat, to co tam dla mnie marna mapa życia Kopernika (bo to była ulotka o Koperniku). Obiecałem pani Teresie skombinować inną ulotkę, ale niestety po moim newsie nie są już one dostępne. Pani Teresa jeszcze o tym nie wie i czeka cierpliwie. Cierpliwie oznacza, że codziennie rano punkt 7.30 przysyła do mnie smsa z treścią "Co z moimi folderkami". Doszło do tego, że boję się mojego telefonu komórkowego. Wręcz go nienawidzę. Wyobraża Pan sobie codziennie dostawać maila od starszej (70 - letniej, aktywnej pani) smsa-a o treści: CO Z MOIMI FOLDERKAMI? CO Z MOIMI FOLDERKAMI? CO Z MOIMI FOLDERKAMI? CO Z MOIMI... itd etc itp. No każdy by się wkurzył. Że też taka babcia wie jak obsługiwać SMS-a? Czy to nie jest sposób komunikowania się ludzi młodszych? No i wracając do tematu.
Codzienne jej esemsy mnie bardzo stresują i boję się tego aparatu, jego dźwięku. Nienawidzę gdy ktoś do mnie dzwoni i w ogóle najchętniej wyrzuciłbym go gdzieś daleko i zapomniał, że istnieje. Ach gdzie te czasy, kiedy nie miałem telefonu komórkowego?! No ale dwa dni temu telefon zaczął dzwonić. Byłem akurat w miejscu gdzie nawet król chodzi piechotą, więc nie odebrałem. Ale ktoś był upierdliwy i zadzwonił raz jeszcze. Odebrałem. I kogo słyszę? No niech Pan zgadnie. Daję Panu trzy sekundy... 121, 122, 123... nie zgadł Pan? Dzwoni moja kochana żona!!! No normalnie nawet TERAZ micha się mi śmieje. Czy wyobraża Pan sobie, że nie słyszałem jej głosu od listopada?! Nie słyszałem jej PIĘĆ miesięcy!! Nie wiem, czy całych pięć czy nie całych pięć, ale około tyle czasu. Dobrze że nie zapomniałem jej głosu. Rozmawiałem z nią krótkie 44 minut i 1 sekundę! W tym czasie zdążyłem się z nią pokłócić, wybaczyć, pośmiać, pożartować, wysłuchać, użalić, użalić, wysłuchać żalów, pocieszyć, powymieniać myśli, dowiedzieć się, zakochać, odkochać, zakochać jeszcze bardziej no słowem... rozmawiałem z ŻONĄ! Nic więcej nie mam do powiedzenia.
Udanego ostatniego dnia zimy. Już w poniedziałek WAGARY!!! czyli pierwszy Dzień Wiosny.
Czuje Pan ją w nosie?
Stefan W.
czas leci i dobrze. Mi także ostatnio biegnie szaleńczo. Gdzie tam biegnący Pana tydzień!!! Mi na dowód wystarczyły dokładnie 44 minuty i jedna sekunda. Ale od początku. Ostatnio boję się swojego telefonu komórkowego. A to z powodu pewnej pani. Trzy tygodnie temu zrobiłem newsa na temat pewnych błędów w ulotkach wydanych przez władze tutejszego powiatu. Aby newsa zrobić musiałem pożyczyć od pani Teresy ulotkę, bo to ona znalazła błąd, ona była bohaterką. Obiecałem ulotkę odnieść, ale niestety słowa nie dotrzymałem, bo nieszczęsny zadrukowany świstek papieru zgubiłem... tak... czy to coś dziwnego? Potrafiłem zgubić paszport z wizą do USA na 10 lat, to co tam dla mnie marna mapa życia Kopernika (bo to była ulotka o Koperniku). Obiecałem pani Teresie skombinować inną ulotkę, ale niestety po moim newsie nie są już one dostępne. Pani Teresa jeszcze o tym nie wie i czeka cierpliwie. Cierpliwie oznacza, że codziennie rano punkt 7.30 przysyła do mnie smsa z treścią "Co z moimi folderkami". Doszło do tego, że boję się mojego telefonu komórkowego. Wręcz go nienawidzę. Wyobraża Pan sobie codziennie dostawać maila od starszej (70 - letniej, aktywnej pani) smsa-a o treści: CO Z MOIMI FOLDERKAMI? CO Z MOIMI FOLDERKAMI? CO Z MOIMI FOLDERKAMI? CO Z MOIMI... itd etc itp. No każdy by się wkurzył. Że też taka babcia wie jak obsługiwać SMS-a? Czy to nie jest sposób komunikowania się ludzi młodszych? No i wracając do tematu.
Codzienne jej esemsy mnie bardzo stresują i boję się tego aparatu, jego dźwięku. Nienawidzę gdy ktoś do mnie dzwoni i w ogóle najchętniej wyrzuciłbym go gdzieś daleko i zapomniał, że istnieje. Ach gdzie te czasy, kiedy nie miałem telefonu komórkowego?! No ale dwa dni temu telefon zaczął dzwonić. Byłem akurat w miejscu gdzie nawet król chodzi piechotą, więc nie odebrałem. Ale ktoś był upierdliwy i zadzwonił raz jeszcze. Odebrałem. I kogo słyszę? No niech Pan zgadnie. Daję Panu trzy sekundy... 121, 122, 123... nie zgadł Pan? Dzwoni moja kochana żona!!! No normalnie nawet TERAZ micha się mi śmieje. Czy wyobraża Pan sobie, że nie słyszałem jej głosu od listopada?! Nie słyszałem jej PIĘĆ miesięcy!! Nie wiem, czy całych pięć czy nie całych pięć, ale około tyle czasu. Dobrze że nie zapomniałem jej głosu. Rozmawiałem z nią krótkie 44 minut i 1 sekundę! W tym czasie zdążyłem się z nią pokłócić, wybaczyć, pośmiać, pożartować, wysłuchać, użalić, użalić, wysłuchać żalów, pocieszyć, powymieniać myśli, dowiedzieć się, zakochać, odkochać, zakochać jeszcze bardziej no słowem... rozmawiałem z ŻONĄ! Nic więcej nie mam do powiedzenia.
Udanego ostatniego dnia zimy. Już w poniedziałek WAGARY!!! czyli pierwszy Dzień Wiosny.
Czuje Pan ją w nosie?
Stefan W.
Międzyczas
Szanowny Panie,
Pan mi powie, proszę, gdzie do licha podział się zeszły tydzień? Zamknąłem oko w niedzielę, zaraz po tym, jak do Pana pisałem, a tu nagle znów niedziela na horyzoncie. Podobno wstrząsy, które doprowadziły do tragedii w Japonii, poskutkowały również zmianą orbity Ziemi i tym samym skróceniem długości doby… no, ale bez przesady! To jakieś mikrosekundy, a ja mówię o całym tygodniu!
Jak człowiek nie ma na nic czasu, to życie staje się dosyć dziwne. Wydaje mi się na przykład, że dopiero co widziałem się z Panną Zu. i jej córeczką Helenką, a to było prawie dwa tygodnie temu! Dopiero co nagrywałem audycję, a już następną trzeba robić. A ja w ogóle nieprzygotowany taki. Kto to wymyślił, żeby człowiek tak wszystko robił w międzyczasie. To potworne. Zaczynam dochodzić do wniosku, że całe życie znajduje się właśnie w tej przestrzeni, która w zasadzie przestrzenią nie jest. Życie rodzinne wieczorami, hobby na raty, sport od święta. A gdzie chwila na kontemplację? Przecież, jeśli człowiek nad czymś nie przystanie i się nad tym w spokoju nie zastanowi, to w zasadzie nawet tego nie zarejestruje na dłużej. I się później okazuje, że w pamięci luki ogromne. Szaleństwo jakieś.
Pozdrawiam i zmykam, bo już mnie goni to i owo,
Paweł D.
Pan mi powie, proszę, gdzie do licha podział się zeszły tydzień? Zamknąłem oko w niedzielę, zaraz po tym, jak do Pana pisałem, a tu nagle znów niedziela na horyzoncie. Podobno wstrząsy, które doprowadziły do tragedii w Japonii, poskutkowały również zmianą orbity Ziemi i tym samym skróceniem długości doby… no, ale bez przesady! To jakieś mikrosekundy, a ja mówię o całym tygodniu!
Jak człowiek nie ma na nic czasu, to życie staje się dosyć dziwne. Wydaje mi się na przykład, że dopiero co widziałem się z Panną Zu. i jej córeczką Helenką, a to było prawie dwa tygodnie temu! Dopiero co nagrywałem audycję, a już następną trzeba robić. A ja w ogóle nieprzygotowany taki. Kto to wymyślił, żeby człowiek tak wszystko robił w międzyczasie. To potworne. Zaczynam dochodzić do wniosku, że całe życie znajduje się właśnie w tej przestrzeni, która w zasadzie przestrzenią nie jest. Życie rodzinne wieczorami, hobby na raty, sport od święta. A gdzie chwila na kontemplację? Przecież, jeśli człowiek nad czymś nie przystanie i się nad tym w spokoju nie zastanowi, to w zasadzie nawet tego nie zarejestruje na dłużej. I się później okazuje, że w pamięci luki ogromne. Szaleństwo jakieś.
Pozdrawiam i zmykam, bo już mnie goni to i owo,
Paweł D.
poniedziałek, 14 marca 2011
Rzeczywistość nie przystoi rzeczywistości
Szanowny Panie,
co to ma znaczyć? To ja Pana nakręcam. Wydaje się mi, że dotykam do żywego. Chciałem aby Pan zaczął mi wypominać od ignorantów. Że to Pana wspaniały świat i w ogóle cuda niewidy, że się nie znam i w ogóle najlepiej abym się nie odzywał a mnie tu Pan taką spolegliwością zaskakuje. Nie ładnie. Czyżby jedyna osobą, z którą toczy Pan niekończące się akademickie spory miała być panna J.? Odchodzę na dalszy plan chlip chlip... łezka zatoczyła się w moim oczku.
Pytał się Pan o targanie drewna? A bardzo fajnie było. Gdy coś takiego krąży w powietrzu, coś przy czym ciężko pracujemy fizycznie i do tego mamy dobry humor, pogodę oraz towarzystwo to piwko smakuje jak wisienka na torcie. To w takie dni buzię robi się w ciupek i rozgląda dookoła z myślą jak tu jest ładnie, cudnie i jakiego ja mam farta, że cholera przyszło mi żyć. No niestety zachwycanie się pierwszymi dniami wiosny skończyły się temperaturą i zawalonym nosem. A już w poniedziałek trzeba było się zebrać i pójść do pracy. Ech ta rzeczywistość zawsze nas dogoni. Z drugiej strony czy rzeczywistością nie jest ta przyjemność płynąca z wysiłku fizycznego przy przenoszeniu drewna, albo wrzucaniu piłki do kosza? Rzeczywistość nie równa się jednak rzeczywistości. To jakoś tak wymyślone, że żeby docenić wolną sobotę i niedzielę trzeba przetyrać aż pięć dni pracy. I to jeszcze musi być ładny weekend abyśmy nie narzekali na czym świat stoi. Jesteśmy cholernie narzekającym gatunkiem, czy nie?
Z ukłonami
Stefan W.
co to ma znaczyć? To ja Pana nakręcam. Wydaje się mi, że dotykam do żywego. Chciałem aby Pan zaczął mi wypominać od ignorantów. Że to Pana wspaniały świat i w ogóle cuda niewidy, że się nie znam i w ogóle najlepiej abym się nie odzywał a mnie tu Pan taką spolegliwością zaskakuje. Nie ładnie. Czyżby jedyna osobą, z którą toczy Pan niekończące się akademickie spory miała być panna J.? Odchodzę na dalszy plan chlip chlip... łezka zatoczyła się w moim oczku.
Pytał się Pan o targanie drewna? A bardzo fajnie było. Gdy coś takiego krąży w powietrzu, coś przy czym ciężko pracujemy fizycznie i do tego mamy dobry humor, pogodę oraz towarzystwo to piwko smakuje jak wisienka na torcie. To w takie dni buzię robi się w ciupek i rozgląda dookoła z myślą jak tu jest ładnie, cudnie i jakiego ja mam farta, że cholera przyszło mi żyć. No niestety zachwycanie się pierwszymi dniami wiosny skończyły się temperaturą i zawalonym nosem. A już w poniedziałek trzeba było się zebrać i pójść do pracy. Ech ta rzeczywistość zawsze nas dogoni. Z drugiej strony czy rzeczywistością nie jest ta przyjemność płynąca z wysiłku fizycznego przy przenoszeniu drewna, albo wrzucaniu piłki do kosza? Rzeczywistość nie równa się jednak rzeczywistości. To jakoś tak wymyślone, że żeby docenić wolną sobotę i niedzielę trzeba przetyrać aż pięć dni pracy. I to jeszcze musi być ładny weekend abyśmy nie narzekali na czym świat stoi. Jesteśmy cholernie narzekającym gatunkiem, czy nie?
Z ukłonami
Stefan W.
niedziela, 13 marca 2011
Asfalt zielony, asfalt radosny
Szanowny Panie,
wolę jednak, żeby moje zęby zostały tam, gdzie są – zwłaszcza, że dałem za nie trzysta złotych ostatnio! Ale nie o tym chciałem… bo w zasadzie, to dosyć smutne, ale muszę przyznać Panu rację (chyba nie po raz pierwszy). Nawet w kilku sprawach…
Przede wszystkim przyznaję – słuchanie muzyki ma swoje minusy. Nie spodziewał się Pan, że usłyszy to ode mnie, co? Ale jest tak, jak Pan pisze – słuch to w końcu jeden ze zmysłów. Potrzebujemy go, żeby w pełni doświadczać świata. Niech Pan nie myśli, reaguje na te wszystkie autobusowe rozmowy, tak jak Pan. Lubię podsłuchiwać. I robię to z przyjemnością zawsze wtedy, kiedy skończy mi się bateria w odtwarzaczu mp3. Czyli nie za często. Chciałbym częściej, ale – musi Pan zrozumieć – jestem trochę uzależniony od tych przeklętych słuchawek. Jak się już tak zdarzy, że zamilkną, to nagle odkrywam podróż na nowo. I jestem w końcu „tu i teraz”. Bo przeważnie jestem jednak „tu i tam” (z naciskiem na „tam”). Cóż poradzić? Może kiedyś się tego oduczę i będę mógł się spokojnie zachwycać zwierzeniami trzynastolatek albo przechwałkami sepleniących osiłków. Zobaczymy, jak to będzie.
Druga sprawa, w której się z Panem zgodzę, to kwestia pogody. Pięknej pogody! Pięknej tak, że aż chce się żyć nawet! Tydzień temu pisałem Panu o weekendzie, który skąpany był w beznadziejnej czerni. W tym tygodniu to zupełnie co innego. Wczoraj spędziłem ponad trzy godziny na boisku, udając, że umiem grać w kosza. I było to bardzo, bardzo miłe. Biegać sobie w przewiewnej koszulce, dostawać z łokcia po twarzy od Pana Adama i wpadać łbem na metalowy słupek podtrzymujący kosz. Zupełnie, jakby człowiek był znów w podstawówce (poziom gry jest wciąż ten sam w końcu). Jedyna różnica polega na tym, że kiedyś było nas przeważnie kilku. A teraz… jak dwóch na raz się uda zebrać, to już jest dobrze (kobiety - ajwaj). No, ale to nie koniec. Bo dziś, w niedzielę, wstałem o 8 rano i poszedłem pograć z Panem Tysonem. I już około 9 było cieplutko. Wiosna, wiosna. Oby tak dalej, a będzie już w ogóle błogo. A jak zbieranie patyków u Pana Maćka poszło?
Pozdrawiam,
Paweł D.
wolę jednak, żeby moje zęby zostały tam, gdzie są – zwłaszcza, że dałem za nie trzysta złotych ostatnio! Ale nie o tym chciałem… bo w zasadzie, to dosyć smutne, ale muszę przyznać Panu rację (chyba nie po raz pierwszy). Nawet w kilku sprawach…
Przede wszystkim przyznaję – słuchanie muzyki ma swoje minusy. Nie spodziewał się Pan, że usłyszy to ode mnie, co? Ale jest tak, jak Pan pisze – słuch to w końcu jeden ze zmysłów. Potrzebujemy go, żeby w pełni doświadczać świata. Niech Pan nie myśli, reaguje na te wszystkie autobusowe rozmowy, tak jak Pan. Lubię podsłuchiwać. I robię to z przyjemnością zawsze wtedy, kiedy skończy mi się bateria w odtwarzaczu mp3. Czyli nie za często. Chciałbym częściej, ale – musi Pan zrozumieć – jestem trochę uzależniony od tych przeklętych słuchawek. Jak się już tak zdarzy, że zamilkną, to nagle odkrywam podróż na nowo. I jestem w końcu „tu i teraz”. Bo przeważnie jestem jednak „tu i tam” (z naciskiem na „tam”). Cóż poradzić? Może kiedyś się tego oduczę i będę mógł się spokojnie zachwycać zwierzeniami trzynastolatek albo przechwałkami sepleniących osiłków. Zobaczymy, jak to będzie.
Druga sprawa, w której się z Panem zgodzę, to kwestia pogody. Pięknej pogody! Pięknej tak, że aż chce się żyć nawet! Tydzień temu pisałem Panu o weekendzie, który skąpany był w beznadziejnej czerni. W tym tygodniu to zupełnie co innego. Wczoraj spędziłem ponad trzy godziny na boisku, udając, że umiem grać w kosza. I było to bardzo, bardzo miłe. Biegać sobie w przewiewnej koszulce, dostawać z łokcia po twarzy od Pana Adama i wpadać łbem na metalowy słupek podtrzymujący kosz. Zupełnie, jakby człowiek był znów w podstawówce (poziom gry jest wciąż ten sam w końcu). Jedyna różnica polega na tym, że kiedyś było nas przeważnie kilku. A teraz… jak dwóch na raz się uda zebrać, to już jest dobrze (kobiety - ajwaj). No, ale to nie koniec. Bo dziś, w niedzielę, wstałem o 8 rano i poszedłem pograć z Panem Tysonem. I już około 9 było cieplutko. Wiosna, wiosna. Oby tak dalej, a będzie już w ogóle błogo. A jak zbieranie patyków u Pana Maćka poszło?
Pozdrawiam,
Paweł D.
Gapiacz ulicznikus
Szanowny Panie,
nigdy nie miałem takich problemów jak Pan z patrzeniem się na ludzi. W zasadzie to ja się na ludzi gapię, jopię, świdruję... etc. Mam nawet taką przypadłość, że sobie idę ulicą i... patrzę... i zgaduję po wyrazie twarzy, jaką to historię ma ten człowiek. O ten na przykład ma grube okulary, nalaną tłustą twarz, niemyte włosy więc na pewno jest agentem obcego państwa.
W zasadzie to uwielbiam patrzeć na ludzi w metrze i wcale nie przejmuje się ich potępiającym wzrokiem. Przecież zaraz wysiądę, albo on-ona wysiądzie i już w życiu się nie spotkamy. A tak przez jakiś ułamek życia ta osoba tuż obok, siedząca na przeciwko dzieli ze mną tą samą taśmę. Zupełnie obca postać dzieli ze mną kawałek życia, choćby tak mało ważnego jak jazda jednym środkiem lokomocji. Warto tą osobę zapamiętać, albo dać się zapamiętać. A nawet nie zapamiętać tylko w tym małym momencie dzielić z nią rzeczywistość jeszcze bardziej niż poprzez sam fakt wspólnej jazdy pojazdem. Środkiem na to jest zwyczajne gapienie się i zmuszanie do myśli: "czego on się gapi?", "czy ja mam coś na twarzy?", "to nie eleganckie", "chyba się mu podobam", "pogapię się na niego, skoro i on się gapi", "znamy się czy co?", "idiota".
Myślę, że kościelne baby które wciskają się na zdjęcia i taśmy ślubów właśnie po to robią, żeby gdzieś być zapisaną, zapamiętaną. Cholera właśnie porównałem się do wkurzających bab... no ale chyba coś w tym jest. A nawet gorzej, bo przecież mój wzrok, moja osoba zostanie na wieki zapisana w mózgu i może kiedyś gdzieś zostanie odtworzona... a taka taśma może spłonąć, zaginąć.
Polecam Panu to gapienie. Dostanie Pan w mordę od dresa i tyle się stanie, że poczuje Pan pięść na twarzy, straci Pan dwa zęby, albo Pan sam pozbawi gapiacza (to obiekt na który się gapimy) uzębienia... będzie Pan w czyimś życiu, kogoś bardzo obcego. I chwila zostanie utrwalona. Kto wie, czy ten ktoś nie będzie opowiadał historii swoim wnuczętom: pamiętajcie malcy, że czasem żeby być trzeba się bić. Na tym przykładzie wychowany zostanie jakiś żołnierz, który to całkiem prawdopodobne, zostanie bohaterem na wojnie, uratuje swoich przyjaciół, obroni kochaną Ojczyznę przed najeźdźcą. A na grobie bohatera napisane zostanie "Bo się gapił". I to będzie Pan! To Pan się gapił!
Problem jest tylko jeden. Pan niestety, ale ma brzydki zwyczaj słuchania muzyki podczas podróżowania. Jeździ Pan wszędzie z tymi słuchawkami w uszach. I to one odcinają Pana od świata rzeczywistego. Sprawiają, że jest Pan niewidzialny dla świata, że nie bierze Pan w nim udziału. Nie potrafiłbym tak jak Pan siedzieć sobie w dajmy na to w 709 i ustawić muzyczną barierę. Barierę między mną a otaczającym, smrodliwym, spoconym i stękającym... ale światem. Potrzebuję ludzkich rozmów, gadek, westchnień, klaksonu samochodów, szumów, dźwięków silnika. To część bez której wszelkie poruszanie się jest bez sensu. Ja wiem, że korzystanie z 709 nie jest rzeczą przyjemną i można bez niej żyć. Ale skoro nie ma człowiek potrzeby wsłuchiwania się w dźwięki przejazdu z Piaseczna do Warszawy, to może też nie mieć potrzeby słuchania ulic dajmy na to Katmandu w Nepalu, szumu morza, itd, etc.
Pozdrawiam w piękną niedzielę
Stefan W.
nigdy nie miałem takich problemów jak Pan z patrzeniem się na ludzi. W zasadzie to ja się na ludzi gapię, jopię, świdruję... etc. Mam nawet taką przypadłość, że sobie idę ulicą i... patrzę... i zgaduję po wyrazie twarzy, jaką to historię ma ten człowiek. O ten na przykład ma grube okulary, nalaną tłustą twarz, niemyte włosy więc na pewno jest agentem obcego państwa.
W zasadzie to uwielbiam patrzeć na ludzi w metrze i wcale nie przejmuje się ich potępiającym wzrokiem. Przecież zaraz wysiądę, albo on-ona wysiądzie i już w życiu się nie spotkamy. A tak przez jakiś ułamek życia ta osoba tuż obok, siedząca na przeciwko dzieli ze mną tą samą taśmę. Zupełnie obca postać dzieli ze mną kawałek życia, choćby tak mało ważnego jak jazda jednym środkiem lokomocji. Warto tą osobę zapamiętać, albo dać się zapamiętać. A nawet nie zapamiętać tylko w tym małym momencie dzielić z nią rzeczywistość jeszcze bardziej niż poprzez sam fakt wspólnej jazdy pojazdem. Środkiem na to jest zwyczajne gapienie się i zmuszanie do myśli: "czego on się gapi?", "czy ja mam coś na twarzy?", "to nie eleganckie", "chyba się mu podobam", "pogapię się na niego, skoro i on się gapi", "znamy się czy co?", "idiota".
Myślę, że kościelne baby które wciskają się na zdjęcia i taśmy ślubów właśnie po to robią, żeby gdzieś być zapisaną, zapamiętaną. Cholera właśnie porównałem się do wkurzających bab... no ale chyba coś w tym jest. A nawet gorzej, bo przecież mój wzrok, moja osoba zostanie na wieki zapisana w mózgu i może kiedyś gdzieś zostanie odtworzona... a taka taśma może spłonąć, zaginąć.
Polecam Panu to gapienie. Dostanie Pan w mordę od dresa i tyle się stanie, że poczuje Pan pięść na twarzy, straci Pan dwa zęby, albo Pan sam pozbawi gapiacza (to obiekt na który się gapimy) uzębienia... będzie Pan w czyimś życiu, kogoś bardzo obcego. I chwila zostanie utrwalona. Kto wie, czy ten ktoś nie będzie opowiadał historii swoim wnuczętom: pamiętajcie malcy, że czasem żeby być trzeba się bić. Na tym przykładzie wychowany zostanie jakiś żołnierz, który to całkiem prawdopodobne, zostanie bohaterem na wojnie, uratuje swoich przyjaciół, obroni kochaną Ojczyznę przed najeźdźcą. A na grobie bohatera napisane zostanie "Bo się gapił". I to będzie Pan! To Pan się gapił!
Problem jest tylko jeden. Pan niestety, ale ma brzydki zwyczaj słuchania muzyki podczas podróżowania. Jeździ Pan wszędzie z tymi słuchawkami w uszach. I to one odcinają Pana od świata rzeczywistego. Sprawiają, że jest Pan niewidzialny dla świata, że nie bierze Pan w nim udziału. Nie potrafiłbym tak jak Pan siedzieć sobie w dajmy na to w 709 i ustawić muzyczną barierę. Barierę między mną a otaczającym, smrodliwym, spoconym i stękającym... ale światem. Potrzebuję ludzkich rozmów, gadek, westchnień, klaksonu samochodów, szumów, dźwięków silnika. To część bez której wszelkie poruszanie się jest bez sensu. Ja wiem, że korzystanie z 709 nie jest rzeczą przyjemną i można bez niej żyć. Ale skoro nie ma człowiek potrzeby wsłuchiwania się w dźwięki przejazdu z Piaseczna do Warszawy, to może też nie mieć potrzeby słuchania ulic dajmy na to Katmandu w Nepalu, szumu morza, itd, etc.
Pozdrawiam w piękną niedzielę
Stefan W.
czwartek, 10 marca 2011
Martwe dusze
Szanowny Panie,
trup w mediach to poważny temat. Ja też miałem problem z nieboszczykami, kiedy to pracowałem tej telewizji internetowej. Jakoś nie mogłem się przełamać, żeby tak naturalnie „grać” zmarłymi. Ale fakt faktem – media kochają sztywniaków.
- Siema.
- Siema.
- Co dziś mamy?
- Jest fajne nagranie z Chin. Facet stoi na skraju dachu i grozi, że się zabije. Tam go policja zagaduje. On się barierek trzyma i tak kiwa. I widać jak skacze.
- No to zajebiście!
- No spoko, niezłe jest. Ze cztery koła się z tego wyciągnie. Tylko trzeba dobrym tytułem ograć i fotkę jakąś dobrą dać. Ale widać moment skoku?
- Znaczy tak marnie, bo go za ręce łapią i trzymają.
- To się nie zabił?
- No nie. Złapali go w ostatniej chwili.
- Kurcze, chujowo trochę – jakby się zabił, to byśmy walnęli: „Śmierć uchwycona kamerą” i by było pozamiatane.
- No nic, trzeba się będzie pomęczyć. Musimy tak to ograć, żeby nie było wiadomo, jak to się skończyło.
- Wiadomo. Prosta sprawa. Damy moment skoku, tak z dalszej perspektywy. I z czerwonym znacznikiem.
- No, może się to jakoś sprzeda. Szkoda, że go złapali.
Ile w tym ironii? Ile żartu? Cóż, sporo. Jednak prawda jest taka, że tak się gada – a gdyby skoczył, to klikałoby się lepiej. Coś, jak z tym pańskim rowerzystą trochę.
No, ale wróćmy do poważniejszych rzeczy. Zostaliśmy zdradzeni! Nie uwierzy Pan, ale Panna J. czyta bloga tego gostka, co to udaje Bukowskiego i dostał wyróżnienie w tym konkursie, którego my nie wygraliśmy. Cóż to za brak szczątkowej nawet wrażliwości! Jestem zniesmaczony. Fajki dwie? Phi.
A skoro już o wrażliwości zacząłem (bo to i z trupami związane i ze zdradą też przecież), to czuję się skrajnie odrętwiały. Jakbym był wielką ludzką piętą. Warstwa zrogowaciała. No i jakoś rodzi to pewne problemy. Na przykład chodzę i patrzę na ludzi… ale tak jakby trochę nazbyt intensywnie. I już chyba mnie nawet jeden miejscowy dresiarz zapamiętał i coś czuję, że wkrótce po ryju dostanę. A po co tak patrzę? Nie wiem! To jakieś dziwaczne i poza mną zupełnie. Trochę tak, jakbym liczył na to, że nagle spotkam kogoś znajomego, albo że taki inny niktoś zarzuci mnie na plecy i zaniesie hen przez łąki, lasy, aż do Doliny Muminków. Nie no, nie wiem, po co się tak patrzę na tych ludzi cholernych! I jeszcze ostatnio to się patrzę i irytuję. Jadę tym metrem. Patrzę. Patrzę. Patrzę. Jedna wchodzi. Wysoka. Staje przede mną. Patrzę – ale wysoka! Śmieszne rajtuzki. Nawet przyjemna. I myślałbym o niej ciepło. Ale nie myślę. Bo staje mi przed samym nosem i zaczyna wcinać bułeczkę. I żuje, i żuje. Ojej. I już ciepło o niej nie myślę. Obok niej stał za to chłopiec. A może raczej mężczyzna. Coś takiego pomiędzy. Patrzę – ma słuchawki takie, jak moje. Fajne słuchawki – myślę. I bym już nie zwracał na konowała uwagi, ale co… Słucha to to i tańczy. W metrze! No, uwierzyć nie mogłem. Po co to się tak kiwa, jak głupi? I stuka rękami, i głową macha. Więc patrzę w drugą stronę – pijaki. Takie zwykłe prawie, ale mordy obleśne, czerwone, nalane. Słucham muzyki, więc nie słyszę, co tam gadają, ale muszą bełkotać, bo to na pierwszy rzut oka już widać, że bełkot straszny. Kurwa – myślę już mocno poirytowany. To gdzie się mam patrzeć do cholery?! Na te ekrany, gdzie nie ma wiadomości bez literówki?! Nie! Znajdę jakąś miłą twarz. Patrzę. Patrzę. No jest. Siedzi sobie jakaś pucołowata okularnica. Twarz spokojna, rysy regularne. Wzroku nie kaleczy. To patrzę. Ale chyba zauważyła i się obruszyła jakoś. No to się wkurzyłem i wysiadłem, bo już bym musiał chyba oczy zamknąć. Metro. Beznadzieja. Nienawidzę metra.
Pozdrawiam,
Paweł D.
trup w mediach to poważny temat. Ja też miałem problem z nieboszczykami, kiedy to pracowałem tej telewizji internetowej. Jakoś nie mogłem się przełamać, żeby tak naturalnie „grać” zmarłymi. Ale fakt faktem – media kochają sztywniaków.
- Siema.
- Siema.
- Co dziś mamy?
- Jest fajne nagranie z Chin. Facet stoi na skraju dachu i grozi, że się zabije. Tam go policja zagaduje. On się barierek trzyma i tak kiwa. I widać jak skacze.
- No to zajebiście!
- No spoko, niezłe jest. Ze cztery koła się z tego wyciągnie. Tylko trzeba dobrym tytułem ograć i fotkę jakąś dobrą dać. Ale widać moment skoku?
- Znaczy tak marnie, bo go za ręce łapią i trzymają.
- To się nie zabił?
- No nie. Złapali go w ostatniej chwili.
- Kurcze, chujowo trochę – jakby się zabił, to byśmy walnęli: „Śmierć uchwycona kamerą” i by było pozamiatane.
- No nic, trzeba się będzie pomęczyć. Musimy tak to ograć, żeby nie było wiadomo, jak to się skończyło.
- Wiadomo. Prosta sprawa. Damy moment skoku, tak z dalszej perspektywy. I z czerwonym znacznikiem.
- No, może się to jakoś sprzeda. Szkoda, że go złapali.
Ile w tym ironii? Ile żartu? Cóż, sporo. Jednak prawda jest taka, że tak się gada – a gdyby skoczył, to klikałoby się lepiej. Coś, jak z tym pańskim rowerzystą trochę.
No, ale wróćmy do poważniejszych rzeczy. Zostaliśmy zdradzeni! Nie uwierzy Pan, ale Panna J. czyta bloga tego gostka, co to udaje Bukowskiego i dostał wyróżnienie w tym konkursie, którego my nie wygraliśmy. Cóż to za brak szczątkowej nawet wrażliwości! Jestem zniesmaczony. Fajki dwie? Phi.
A skoro już o wrażliwości zacząłem (bo to i z trupami związane i ze zdradą też przecież), to czuję się skrajnie odrętwiały. Jakbym był wielką ludzką piętą. Warstwa zrogowaciała. No i jakoś rodzi to pewne problemy. Na przykład chodzę i patrzę na ludzi… ale tak jakby trochę nazbyt intensywnie. I już chyba mnie nawet jeden miejscowy dresiarz zapamiętał i coś czuję, że wkrótce po ryju dostanę. A po co tak patrzę? Nie wiem! To jakieś dziwaczne i poza mną zupełnie. Trochę tak, jakbym liczył na to, że nagle spotkam kogoś znajomego, albo że taki inny niktoś zarzuci mnie na plecy i zaniesie hen przez łąki, lasy, aż do Doliny Muminków. Nie no, nie wiem, po co się tak patrzę na tych ludzi cholernych! I jeszcze ostatnio to się patrzę i irytuję. Jadę tym metrem. Patrzę. Patrzę. Patrzę. Jedna wchodzi. Wysoka. Staje przede mną. Patrzę – ale wysoka! Śmieszne rajtuzki. Nawet przyjemna. I myślałbym o niej ciepło. Ale nie myślę. Bo staje mi przed samym nosem i zaczyna wcinać bułeczkę. I żuje, i żuje. Ojej. I już ciepło o niej nie myślę. Obok niej stał za to chłopiec. A może raczej mężczyzna. Coś takiego pomiędzy. Patrzę – ma słuchawki takie, jak moje. Fajne słuchawki – myślę. I bym już nie zwracał na konowała uwagi, ale co… Słucha to to i tańczy. W metrze! No, uwierzyć nie mogłem. Po co to się tak kiwa, jak głupi? I stuka rękami, i głową macha. Więc patrzę w drugą stronę – pijaki. Takie zwykłe prawie, ale mordy obleśne, czerwone, nalane. Słucham muzyki, więc nie słyszę, co tam gadają, ale muszą bełkotać, bo to na pierwszy rzut oka już widać, że bełkot straszny. Kurwa – myślę już mocno poirytowany. To gdzie się mam patrzeć do cholery?! Na te ekrany, gdzie nie ma wiadomości bez literówki?! Nie! Znajdę jakąś miłą twarz. Patrzę. Patrzę. No jest. Siedzi sobie jakaś pucołowata okularnica. Twarz spokojna, rysy regularne. Wzroku nie kaleczy. To patrzę. Ale chyba zauważyła i się obruszyła jakoś. No to się wkurzyłem i wysiadłem, bo już bym musiał chyba oczy zamknąć. Metro. Beznadzieja. Nienawidzę metra.
Pozdrawiam,
Paweł D.
poniedziałek, 7 marca 2011
Czekając na trupa
Szanowny Panie,
siedzę w domu i czekam na przyjazd operatora, który jedzie na złamanie karku, bo w Giedajtkach pod Gutkowem wydarzył się śmiertelny wypadek. Mężczyzna jechał, uderzył w drzewo i się zabił. Już jeden śmiertelny wypadek robiłem i to nie jest nic przyjemnego. Moim zdaniem nie powinno się takich tematów robić, ale zdaniem specjalistów nie ma nic tak ożywiającego antenę jak trup. Okropne. A zatem czekam na operatora jego kamerę i tak czekając pomyślałem o fandze. Co za niespodzianka, że Pan tak szybko odpisał.
Czyli kobiety zepsuły męską imprezę. Nie pierwsza i nie ostatnia to rzecz w historii relacji damsko-męskich. Co tu komentować? Co wymyślać na siłę? Po prostu trzeba się do tego przyzwyczaić!
Oooo.... zadzwonili z redakcji, że już operator jedzie. Będzie pewnie za dziesięć minut, więc zaraz muszę wyjść na przystanek. Czuję się jak szakal. Brrrr... co za praca?!
Pozdrawiam
Stefan W.
siedzę w domu i czekam na przyjazd operatora, który jedzie na złamanie karku, bo w Giedajtkach pod Gutkowem wydarzył się śmiertelny wypadek. Mężczyzna jechał, uderzył w drzewo i się zabił. Już jeden śmiertelny wypadek robiłem i to nie jest nic przyjemnego. Moim zdaniem nie powinno się takich tematów robić, ale zdaniem specjalistów nie ma nic tak ożywiającego antenę jak trup. Okropne. A zatem czekam na operatora jego kamerę i tak czekając pomyślałem o fandze. Co za niespodzianka, że Pan tak szybko odpisał.
Czyli kobiety zepsuły męską imprezę. Nie pierwsza i nie ostatnia to rzecz w historii relacji damsko-męskich. Co tu komentować? Co wymyślać na siłę? Po prostu trzeba się do tego przyzwyczaić!
Oooo.... zadzwonili z redakcji, że już operator jedzie. Będzie pewnie za dziesięć minut, więc zaraz muszę wyjść na przystanek. Czuję się jak szakal. Brrrr... co za praca?!
Pozdrawiam
Stefan W.
niedziela, 6 marca 2011
Sobotoniedziela, czyli gdzie jest ta cholerna książeczka?
Szanowny Panie,
nie wiem, czy też Pan miewa takie weekendy, które okazują się gorsze od tygodnia w pracy? Z pewnością tak – to w końcu nic niezwykłego. U mnie taki weekend właśnie dobiega końca. I chyba dobrze, bo dalej bez wątpienia byłoby jeszcze gorzej…
Już sobotni poranek wróżył, że może być nie do końca tak, jak to planowałem. Niby nic się nie zdarzyło strasznego, ale tak jakoś wszystko pod górę i z opóźnieniem sobie człapało. Później postanowiłem napisać do Pana. Szło mi jakoś opornie. No, ale jakoś poszło. Później miałem zająć się kilkoma rzeczami, na których jakoś myśli skupić nie mogłem, bo oczywiście okazało się, że mam nawrót przeziębienia. Gardło bolało, z nosa lecieć zaczęło, a w głowie ogólna „zamuła” (jak to powiada Pański brat). - No nic – pomyślałem. - Wieczorem sobie odbiję.
Bo wieczorem miałem iść do naszego licealnego kolegi Pana K. i dokonać rytualnego resetu organizmu. No i poszedłem… a w zasadzie pojechałem. Byli też dwaj inni moi/nasi koledzy (bardziej chyba moi jednak). Miało być picie piwa/wódki, śpiewy, może jakieś nocne wyprawy. A co było? Narzekanie. I to bynajmniej nie bezpodstawne. Tu wraca temat „Kobiety są głupie”. Już nie wnikam. Może i nie są. Ale związki z pewnością bywają. Panie Stefanie, tak wczoraj słuchałem wynurzeń tych moich kumpli i powiem Panu szczerze – życie zakonne nagle wydało mi się opcją całkiem sensowną. Można sobie piwo warzyć, z Bogiem rozmawiać, śmiać się i po krągłym brzuchu klepać. A z babami – tylko kłopoty. Oczywiście na swoją nie narzekam, niech Pan nie myśli. To takie ogólne refleksje. Nie muszę chyba dodawać, że z wyprawy nic nie wyszło. Wróciłem do domu w nocy. Przeziębiony i ponuro, niesmacznie podpity. Obudziłem się o dziesiątej, ale że widmo kaca w czas dostrzegłem, to postanowiłem jeszcze na godzinę oko przymknąć. Wstałem zatem o jedenastej. Już byłem zły, bo toż to prawie południe. Zjadłem śniadanie i za jedną rzecz się wziąłem, co ją komuś obiecałem. Tak myślałem, że mi to z pół godzinki, góra godzinkę zajmie. A do dwudziestej się zeszło jakoś. Z przerwami co prawda, ale mimo wszystko. No, ale o dwudziestej rad już byłem, że w końcu sobie może jakiś meczyk zarzucę i zobaczę, co tam słychać u muskularnych murzynów. Przypomniało mi się jednak, że przecież muszę sobie na jutro jakieś rzeczy przygotować do pracy. Później okazało się, że nie mam żadnej koszuli uprasowanej. Oj, prasować to ja nie lubię. Ale jak trzeba, to trzeba. I już skończyłem, i już w podskokach na pięterko wbiegam… ale przypomniało mi się – zupełnie nie mam materiałów do kolejnej audycji. No dobra, to przecież chwila, i to nawet dosyć przyjemna… ale przypomniało mi się znowu – przecież do nowej pracy dokumenty miałem jakieś przygotować. No i mogiła…
Gdzie jest ta cholerna książeczka wojskowa? Przez ostatnie dziesięć lat leżała w jednym i tym samym miejscu. Spoglądałem czasem na nią i myślałem sobie – Na chuj mi ta książeczka (przepraszam za stwierdzenie, ale tak właśnie myślałem)? No, ale leżała sobie. Bo i co miała nie leżeć? W takim pudełeczku na parapecie. Niezmiennie – przez niemal cały okres swojej formalnej egzystencji. Podchodzę dziś zatem śmiało do okna, co by sięgnąć po nią tylko ręką (bo jakimś cudem okazało się, że pełni jednak jakąś funkcję i potrzebna jest pracodawcy), a tu zaskoczenie. Nie ma jej. Przyznaję – zaniepokoiłem się od razu, bo już ja znam te numery. Ale ok. Przecież pokój mój nie jest znowu taki wielki. Gdzieś być musi. No musi. Tylko gdzie, do diabła ciężkiego? Przetrząsnąłem całą moją dziuplę. I nic. A wszystko przez to, że na jesieni mi się sprzątać zachciało. Idiota ze mnie. Jak coś leży w jednym miejscu, to nie powinno się tego przekładać. Ot, i cała filozofia. A w czasie tych nerwowych poszukiwań kląłem niemiłosiernie i się jeszcze tak w głowę pacnąłem, że teraz coś mi w uchu świszczy cały czas.
A czy naprawdę chciałem tak dużo? Chciałem sobie napisać kilka recenzji. Popatrzeć, jak gra Boston bez Perkinsa na środku. Pośmiać się z kolegami. Może poczytać sobie książeczkę jakąś. Na spokojnie poszukać czegoś ciekawego do radia. No, takie nic niby, ale takie nic, o którym myślałem zarazem przez ostatni - nazbyt wręcz pracowity - miesiąc. Ech… wszystkie siły życiowe odeszły ze mnie zupełnie. A książeczki, jak nie było, tak nie ma.
Głupie weekendy. W ogóle ich nie powinno być.
Pozdrawiam,
Paweł D.
nie wiem, czy też Pan miewa takie weekendy, które okazują się gorsze od tygodnia w pracy? Z pewnością tak – to w końcu nic niezwykłego. U mnie taki weekend właśnie dobiega końca. I chyba dobrze, bo dalej bez wątpienia byłoby jeszcze gorzej…
Już sobotni poranek wróżył, że może być nie do końca tak, jak to planowałem. Niby nic się nie zdarzyło strasznego, ale tak jakoś wszystko pod górę i z opóźnieniem sobie człapało. Później postanowiłem napisać do Pana. Szło mi jakoś opornie. No, ale jakoś poszło. Później miałem zająć się kilkoma rzeczami, na których jakoś myśli skupić nie mogłem, bo oczywiście okazało się, że mam nawrót przeziębienia. Gardło bolało, z nosa lecieć zaczęło, a w głowie ogólna „zamuła” (jak to powiada Pański brat). - No nic – pomyślałem. - Wieczorem sobie odbiję.
Bo wieczorem miałem iść do naszego licealnego kolegi Pana K. i dokonać rytualnego resetu organizmu. No i poszedłem… a w zasadzie pojechałem. Byli też dwaj inni moi/nasi koledzy (bardziej chyba moi jednak). Miało być picie piwa/wódki, śpiewy, może jakieś nocne wyprawy. A co było? Narzekanie. I to bynajmniej nie bezpodstawne. Tu wraca temat „Kobiety są głupie”. Już nie wnikam. Może i nie są. Ale związki z pewnością bywają. Panie Stefanie, tak wczoraj słuchałem wynurzeń tych moich kumpli i powiem Panu szczerze – życie zakonne nagle wydało mi się opcją całkiem sensowną. Można sobie piwo warzyć, z Bogiem rozmawiać, śmiać się i po krągłym brzuchu klepać. A z babami – tylko kłopoty. Oczywiście na swoją nie narzekam, niech Pan nie myśli. To takie ogólne refleksje. Nie muszę chyba dodawać, że z wyprawy nic nie wyszło. Wróciłem do domu w nocy. Przeziębiony i ponuro, niesmacznie podpity. Obudziłem się o dziesiątej, ale że widmo kaca w czas dostrzegłem, to postanowiłem jeszcze na godzinę oko przymknąć. Wstałem zatem o jedenastej. Już byłem zły, bo toż to prawie południe. Zjadłem śniadanie i za jedną rzecz się wziąłem, co ją komuś obiecałem. Tak myślałem, że mi to z pół godzinki, góra godzinkę zajmie. A do dwudziestej się zeszło jakoś. Z przerwami co prawda, ale mimo wszystko. No, ale o dwudziestej rad już byłem, że w końcu sobie może jakiś meczyk zarzucę i zobaczę, co tam słychać u muskularnych murzynów. Przypomniało mi się jednak, że przecież muszę sobie na jutro jakieś rzeczy przygotować do pracy. Później okazało się, że nie mam żadnej koszuli uprasowanej. Oj, prasować to ja nie lubię. Ale jak trzeba, to trzeba. I już skończyłem, i już w podskokach na pięterko wbiegam… ale przypomniało mi się – zupełnie nie mam materiałów do kolejnej audycji. No dobra, to przecież chwila, i to nawet dosyć przyjemna… ale przypomniało mi się znowu – przecież do nowej pracy dokumenty miałem jakieś przygotować. No i mogiła…
Gdzie jest ta cholerna książeczka wojskowa? Przez ostatnie dziesięć lat leżała w jednym i tym samym miejscu. Spoglądałem czasem na nią i myślałem sobie – Na chuj mi ta książeczka (przepraszam za stwierdzenie, ale tak właśnie myślałem)? No, ale leżała sobie. Bo i co miała nie leżeć? W takim pudełeczku na parapecie. Niezmiennie – przez niemal cały okres swojej formalnej egzystencji. Podchodzę dziś zatem śmiało do okna, co by sięgnąć po nią tylko ręką (bo jakimś cudem okazało się, że pełni jednak jakąś funkcję i potrzebna jest pracodawcy), a tu zaskoczenie. Nie ma jej. Przyznaję – zaniepokoiłem się od razu, bo już ja znam te numery. Ale ok. Przecież pokój mój nie jest znowu taki wielki. Gdzieś być musi. No musi. Tylko gdzie, do diabła ciężkiego? Przetrząsnąłem całą moją dziuplę. I nic. A wszystko przez to, że na jesieni mi się sprzątać zachciało. Idiota ze mnie. Jak coś leży w jednym miejscu, to nie powinno się tego przekładać. Ot, i cała filozofia. A w czasie tych nerwowych poszukiwań kląłem niemiłosiernie i się jeszcze tak w głowę pacnąłem, że teraz coś mi w uchu świszczy cały czas.
A czy naprawdę chciałem tak dużo? Chciałem sobie napisać kilka recenzji. Popatrzeć, jak gra Boston bez Perkinsa na środku. Pośmiać się z kolegami. Może poczytać sobie książeczkę jakąś. Na spokojnie poszukać czegoś ciekawego do radia. No, takie nic niby, ale takie nic, o którym myślałem zarazem przez ostatni - nazbyt wręcz pracowity - miesiąc. Ech… wszystkie siły życiowe odeszły ze mnie zupełnie. A książeczki, jak nie było, tak nie ma.
Głupie weekendy. W ogóle ich nie powinno być.
Pozdrawiam,
Paweł D.
Kobieto puchu marny
Szanowny Panie,
jak ten pies u Pana przeżywa jeżeli Pan tak kiepsko sobie radzi z "chceniem"? Nie chce się Panu karmić mnie i przy okazji czytelników listami, ani karmić rybek w naszym akwarium to może i psa się Panu karmić nie chce? Ale są rodzice, jest i siostra oni się tym zajmą. Tak? O zgrozo!!! Czyżby był Pan tak wielką ofiarą losu? Która nie wie czego "chce", nie potrafi się zsamodyscyplinować i zmusić? Czyżby te talenty, których ma Pan bezmiar, miały się zmarnować przez to, że jest Pan leniem? Lenistwo przecież jest tylko i wyłącznie wtedy przyjemne, gdy poprzedza go ciężka praca!
Co to za próby wciągnięcia mnie w dyskusje na temat domniemanej głupoty kobiet? Odpowiem słowami ulubionego autora książek mojego brata, czyli Bukowskiego: "za stary wyjadacz ze mnie, żebym nie wiedział, co mam odpowiedzieć". Ale z drugiej strony... zasiał Pan ziarenko, które mi kiełkowało. I zacząłem sobie myśleć czym jest ta cała głupota o którą się posądza tylu ludzi. No i na niezastąpionej wikipedii czytamy, że to niedostatek rozumu, brak bystrości, nieumiejętność rozpoznania istoty rzeczy. O właśnie! Istoty rzeczy... Zwykle o kobietach mówi się, że są głupie bo nie możemy je zrozumieć, czyli nie potrafimy dostrzec właśnie "istoty rzeczy". Cholibcia, czyżbyśmy to my byli tymi głupkami. Ale dlaczego mielibyśmy niby odgadywać tę "istotę", skoro często one same o niej nie wiedzą. Od razu przypomniał się mi serial. Codziennie wstaje o 6 rano a o 6.35 w telewizji leci serial o kobietach prowadzących farmę w Australii. To ulubiony wczesnoporanny serial cioci Krysi, więc go z przyzwyczajenia kątem oka przy śniadaniu oglądam. No i ostatnio było, że dwóch mężczyzn (dygresja: większość mężczyzn, którzy żyją z tymi kobietami ginie, więc uchowanie przy życiu tych dwóch to całkiem niezły sukces scenarzystów): jeden młody, drugi stary dyskutują oczywiście o kobietach. I ten młody naiwnie mówi, że on ich nie rozumie. A stary mądrze mu odpowiada: Stary gdybym ja je rozumiał byłbym miliarderem. A zatem co robić? Słuchać Kayah która o kobietach wie tyle że gdyby była facetem to byłaby supermenem. Pomyśleć o słowach pana mamy, że każda baba na swojego gacha narzeka i każdy inny jest dla niej znacznie lepszy. Albo nie przejmować się ilorazem inteligencji kobiet, nie wytykać im ich głupoty, bo przecież nie od tego są, żeby były mądrzejsze od nas. Wyobraża Pan sobie kobietę mądrzejszą od Pana? Nawet jak taka się znajdzie... pewnie się znajdzie... znajdzie się na pewno! to po co się do tego przyznawać? Są głupie i już. Nie wiedzą czego chcą i już. Przypomnijmy sobie monolog Gustawa:
Kobieto puchu marny! ty wietrzna istoto!
Postaci twojej zazdroszą anieli,
A duszę gorszą masz! gorszą niżeli...
Przebóg! tak ciebie oślepiło złoto
Gdzie tylko zwrócisz serce i usta,
Całuj, ściskaj zimne złoto!
A już za dwa dni 8 marca! Dzisiaj w Olsztynie odbyła się manifa, te baby to są dopiero świrnięte.
Czekam na list. Mam nadzieję, że poczta będzie szybciej działać niż Poczta Polska.
Stefan W.
jak ten pies u Pana przeżywa jeżeli Pan tak kiepsko sobie radzi z "chceniem"? Nie chce się Panu karmić mnie i przy okazji czytelników listami, ani karmić rybek w naszym akwarium to może i psa się Panu karmić nie chce? Ale są rodzice, jest i siostra oni się tym zajmą. Tak? O zgrozo!!! Czyżby był Pan tak wielką ofiarą losu? Która nie wie czego "chce", nie potrafi się zsamodyscyplinować i zmusić? Czyżby te talenty, których ma Pan bezmiar, miały się zmarnować przez to, że jest Pan leniem? Lenistwo przecież jest tylko i wyłącznie wtedy przyjemne, gdy poprzedza go ciężka praca!
Co to za próby wciągnięcia mnie w dyskusje na temat domniemanej głupoty kobiet? Odpowiem słowami ulubionego autora książek mojego brata, czyli Bukowskiego: "za stary wyjadacz ze mnie, żebym nie wiedział, co mam odpowiedzieć". Ale z drugiej strony... zasiał Pan ziarenko, które mi kiełkowało. I zacząłem sobie myśleć czym jest ta cała głupota o którą się posądza tylu ludzi. No i na niezastąpionej wikipedii czytamy, że to niedostatek rozumu, brak bystrości, nieumiejętność rozpoznania istoty rzeczy. O właśnie! Istoty rzeczy... Zwykle o kobietach mówi się, że są głupie bo nie możemy je zrozumieć, czyli nie potrafimy dostrzec właśnie "istoty rzeczy". Cholibcia, czyżbyśmy to my byli tymi głupkami. Ale dlaczego mielibyśmy niby odgadywać tę "istotę", skoro często one same o niej nie wiedzą. Od razu przypomniał się mi serial. Codziennie wstaje o 6 rano a o 6.35 w telewizji leci serial o kobietach prowadzących farmę w Australii. To ulubiony wczesnoporanny serial cioci Krysi, więc go z przyzwyczajenia kątem oka przy śniadaniu oglądam. No i ostatnio było, że dwóch mężczyzn (dygresja: większość mężczyzn, którzy żyją z tymi kobietami ginie, więc uchowanie przy życiu tych dwóch to całkiem niezły sukces scenarzystów): jeden młody, drugi stary dyskutują oczywiście o kobietach. I ten młody naiwnie mówi, że on ich nie rozumie. A stary mądrze mu odpowiada: Stary gdybym ja je rozumiał byłbym miliarderem. A zatem co robić? Słuchać Kayah która o kobietach wie tyle że gdyby była facetem to byłaby supermenem. Pomyśleć o słowach pana mamy, że każda baba na swojego gacha narzeka i każdy inny jest dla niej znacznie lepszy. Albo nie przejmować się ilorazem inteligencji kobiet, nie wytykać im ich głupoty, bo przecież nie od tego są, żeby były mądrzejsze od nas. Wyobraża Pan sobie kobietę mądrzejszą od Pana? Nawet jak taka się znajdzie... pewnie się znajdzie... znajdzie się na pewno! to po co się do tego przyznawać? Są głupie i już. Nie wiedzą czego chcą i już. Przypomnijmy sobie monolog Gustawa:
Kobieto puchu marny! ty wietrzna istoto!
Postaci twojej zazdroszą anieli,
A duszę gorszą masz! gorszą niżeli...
Przebóg! tak ciebie oślepiło złoto
Gdzie tylko zwrócisz serce i usta,
Całuj, ściskaj zimne złoto!
A już za dwa dni 8 marca! Dzisiaj w Olsztynie odbyła się manifa, te baby to są dopiero świrnięte.
Czekam na list. Mam nadzieję, że poczta będzie szybciej działać niż Poczta Polska.
Stefan W.
sobota, 5 marca 2011
Dekobietyzacja
Szanowny Panie,
zastanawia się Pan z pewnością, gdzie jestem i co robię. Zaskoczę Pana. Otóż – oddaję się konsumpcji. Właśnie wcinam kanapkę z dżemem z Biedronki. To już coś, ale jest tego więcej. Dziś po pracy poszedłem do sklepu i tak po prostu, jak prawdziwe panisko, zakupiłem sobie trampki. I to wcale nie takie najtańsze. Firmowe. Nie wiem co prawda, cóż to jest za firma, ale taki znaczek, co go już widziałem gdzieś. A, i jeszcze, jeszcze – całą paczkę maszynek do golenia też zakupiłem. Ha! Jak to śpiewał Lech Janerka: „Jezu, jak się cieszę z tych króciutkich wskrzeszeń, kiedy pełną kieszeń znowu mam”. Albo Pezet (wersja dla młodszego pokolenia – taka bardziej wprost i bez spinki): „Lubię, kiedy mam w kiermanie forsę” . No bo co tu dużo mówić. Jestem pracownikiem firmy farmaceutycznej. I na razie nigdzie się nie wybieram. Co to znaczy? Sam jeszcze nie wiem. Na razie tyle, że trudno mi się zmusić do jakiejkolwiek aktywności pozazawodowej. Słuszność miał ten nasz Zbłąkany Czytelnik – „brzuszki pełne i mózgi leniwe”. Tylko chcę sprostować. Brzuszek pełny i mózg leniwy. Bo przecież Pan, Panie Stefanie, trzyma formę i nawet stosuje Pan pewne środki represji, co by mnie zmusić do blogowej aktywności. Zatem, drogi Zbłąkany Czytelniku, to tylko ja, tylko ja leniem śmierdzę…
…ale
…ale tak też sobie pomyślałem – czym też jest ta nasza Fanga. Inaczej. Do czego służy? Przecież nie jest to niewinna wymiana myśli. Moglibyśmy to robić poza sferą dostępną dla pierwszego lepszego poszukiwacza pornografii. Przecież wychodzimy do ludzi. I Pan to dobrze wie. I Pan ma szacunek dla Czytelników. I rozumie Pan, że musimy utrzymać pewne tempo. Musimy zachować regularność. Czytelnika trzeba karmić. Jak rybki. Tylko, co my z tego mamy? Przecież nawet nie wygraliśmy tego „Bloga Roku”! Znaczy, ok, nie spodziewałem się wygranej, ale znowu zwycięzcy też jakoś na kolana nie rzucili formą i treścią (z tego przynajmniej, co mi Panienka J. przekazała). Czyli jesteśmy dupy. I nasz blog, jako twór sam w sobie, jest nic nie wart. To znaczy – jako produkt, jako forma literacka. No bo zawsze pozostaje fakt, że koniec końców – zostawiamy ślad. Mało tego. W pewien sposób próbujemy tu odmalować przecież nasze portrety. Tak mnie się zdaje przynajmniej. Nie wiem, co to za zboczenie, ale coś w tym być musi. No i tak też sobie myślę, że jeśli jest tak faktycznie, to moje niepisanie jest tak samo wartościowe, jak Pańskie ekspresowe odpowiedzi. Toż to kwintesencja mojego jestestwa. Uzależnienie od „chcenia”. Bo ostatnio pisać mnie się po prostu nie chciało. I na początku się zmuszałem, ale czym bardziej się zmuszałem, tym bardziej mnie się nie chciało. No i pojawiło się w mojej głowie motto pewnej mojej koleżanki „ZDROWIE WAŻNIEJSZE”, co w wolnym tłumaczeniu może oznaczać: „od pisania pod presją, to można tylko wrzodów dostać”. Oczywiście hasło jest dosyć uniwersalne i zależnie od sytuacji może oznaczać w zasadzie wszystko, nie mniej jednak to też na pewno oznaczać może. Zatem proszę zwrócić tylko uwagę na to, jak wymowne było to moje milczenie (kiedy to sobie uświadomiłem, to aż oniemiałem). Przecież teraz wszyscy nasi Zbłąkani Czytelnicy wiedzą o mnie więcej, niż wiedzieli wcześniej. Tyle kart odkryłem. Tyle prawdy o sobie (nie)powiedziałem! Niechluj. Bałaganiarz. Leniwy. Naciągający rzeczywistość do swoich potrzeb. Manipulant. Do tego przekonany, że wszystko ujdzie mu na sucho. Czy udało mi się przekuć porażkę na zwycięstwo? Chciałbym, żeby zostało to tak odebrane.
Ale zostańmy na chwileczkę przy tych „Blogach Roku”, bo to nawet zajmujące. Znaczy, wie Pan, ja bywam czasem wyjątkowo leniwy jednak i mnie się tych innych blogów czytać nie chciało, ale o uszy mnie się obiło, że wszystkie te wynurzenia pochodzą od takich ludzi pomiędzy 26 a 32 rokiem życia, co chcą światu udowodnić, że chociaż nie są już młodzi, to wciąż są fajni.
Tak.
No cóż.
Jedyne co teraz przychodzi mi do głowy, to nazwisko Hanka Bielicka.
Dobra, dobra. Muszę przecież coś rzeczowego napisać. O! Mam! Kobiety są głupie. Tak. Znaczy, jest kilka fajnych, ale tak generalnie, to są głupie, prawda? Co Pan o tym myśli?
Pozdrawiam,
Paweł D.
zastanawia się Pan z pewnością, gdzie jestem i co robię. Zaskoczę Pana. Otóż – oddaję się konsumpcji. Właśnie wcinam kanapkę z dżemem z Biedronki. To już coś, ale jest tego więcej. Dziś po pracy poszedłem do sklepu i tak po prostu, jak prawdziwe panisko, zakupiłem sobie trampki. I to wcale nie takie najtańsze. Firmowe. Nie wiem co prawda, cóż to jest za firma, ale taki znaczek, co go już widziałem gdzieś. A, i jeszcze, jeszcze – całą paczkę maszynek do golenia też zakupiłem. Ha! Jak to śpiewał Lech Janerka: „Jezu, jak się cieszę z tych króciutkich wskrzeszeń, kiedy pełną kieszeń znowu mam”. Albo Pezet (wersja dla młodszego pokolenia – taka bardziej wprost i bez spinki): „Lubię, kiedy mam w kiermanie forsę” . No bo co tu dużo mówić. Jestem pracownikiem firmy farmaceutycznej. I na razie nigdzie się nie wybieram. Co to znaczy? Sam jeszcze nie wiem. Na razie tyle, że trudno mi się zmusić do jakiejkolwiek aktywności pozazawodowej. Słuszność miał ten nasz Zbłąkany Czytelnik – „brzuszki pełne i mózgi leniwe”. Tylko chcę sprostować. Brzuszek pełny i mózg leniwy. Bo przecież Pan, Panie Stefanie, trzyma formę i nawet stosuje Pan pewne środki represji, co by mnie zmusić do blogowej aktywności. Zatem, drogi Zbłąkany Czytelniku, to tylko ja, tylko ja leniem śmierdzę…
…ale
…ale tak też sobie pomyślałem – czym też jest ta nasza Fanga. Inaczej. Do czego służy? Przecież nie jest to niewinna wymiana myśli. Moglibyśmy to robić poza sferą dostępną dla pierwszego lepszego poszukiwacza pornografii. Przecież wychodzimy do ludzi. I Pan to dobrze wie. I Pan ma szacunek dla Czytelników. I rozumie Pan, że musimy utrzymać pewne tempo. Musimy zachować regularność. Czytelnika trzeba karmić. Jak rybki. Tylko, co my z tego mamy? Przecież nawet nie wygraliśmy tego „Bloga Roku”! Znaczy, ok, nie spodziewałem się wygranej, ale znowu zwycięzcy też jakoś na kolana nie rzucili formą i treścią (z tego przynajmniej, co mi Panienka J. przekazała). Czyli jesteśmy dupy. I nasz blog, jako twór sam w sobie, jest nic nie wart. To znaczy – jako produkt, jako forma literacka. No bo zawsze pozostaje fakt, że koniec końców – zostawiamy ślad. Mało tego. W pewien sposób próbujemy tu odmalować przecież nasze portrety. Tak mnie się zdaje przynajmniej. Nie wiem, co to za zboczenie, ale coś w tym być musi. No i tak też sobie myślę, że jeśli jest tak faktycznie, to moje niepisanie jest tak samo wartościowe, jak Pańskie ekspresowe odpowiedzi. Toż to kwintesencja mojego jestestwa. Uzależnienie od „chcenia”. Bo ostatnio pisać mnie się po prostu nie chciało. I na początku się zmuszałem, ale czym bardziej się zmuszałem, tym bardziej mnie się nie chciało. No i pojawiło się w mojej głowie motto pewnej mojej koleżanki „ZDROWIE WAŻNIEJSZE”, co w wolnym tłumaczeniu może oznaczać: „od pisania pod presją, to można tylko wrzodów dostać”. Oczywiście hasło jest dosyć uniwersalne i zależnie od sytuacji może oznaczać w zasadzie wszystko, nie mniej jednak to też na pewno oznaczać może. Zatem proszę zwrócić tylko uwagę na to, jak wymowne było to moje milczenie (kiedy to sobie uświadomiłem, to aż oniemiałem). Przecież teraz wszyscy nasi Zbłąkani Czytelnicy wiedzą o mnie więcej, niż wiedzieli wcześniej. Tyle kart odkryłem. Tyle prawdy o sobie (nie)powiedziałem! Niechluj. Bałaganiarz. Leniwy. Naciągający rzeczywistość do swoich potrzeb. Manipulant. Do tego przekonany, że wszystko ujdzie mu na sucho. Czy udało mi się przekuć porażkę na zwycięstwo? Chciałbym, żeby zostało to tak odebrane.
Ale zostańmy na chwileczkę przy tych „Blogach Roku”, bo to nawet zajmujące. Znaczy, wie Pan, ja bywam czasem wyjątkowo leniwy jednak i mnie się tych innych blogów czytać nie chciało, ale o uszy mnie się obiło, że wszystkie te wynurzenia pochodzą od takich ludzi pomiędzy 26 a 32 rokiem życia, co chcą światu udowodnić, że chociaż nie są już młodzi, to wciąż są fajni.
Tak.
No cóż.
Jedyne co teraz przychodzi mi do głowy, to nazwisko Hanka Bielicka.
Dobra, dobra. Muszę przecież coś rzeczowego napisać. O! Mam! Kobiety są głupie. Tak. Znaczy, jest kilka fajnych, ale tak generalnie, to są głupie, prawda? Co Pan o tym myśli?
Pozdrawiam,
Paweł D.
Subskrybuj:
Posty (Atom)