niedziela, 6 marca 2011

Sobotoniedziela, czyli gdzie jest ta cholerna książeczka?

Szanowny Panie,

nie wiem, czy też Pan miewa takie weekendy, które okazują się gorsze od tygodnia w pracy? Z pewnością tak – to w końcu nic niezwykłego. U mnie taki weekend właśnie dobiega końca. I chyba dobrze, bo dalej bez wątpienia byłoby jeszcze gorzej…

Już sobotni poranek wróżył, że może być nie do końca tak, jak to planowałem. Niby nic się nie zdarzyło strasznego, ale tak jakoś wszystko pod górę i z opóźnieniem sobie człapało. Później postanowiłem napisać do Pana. Szło mi jakoś opornie. No, ale jakoś poszło. Później miałem zająć się kilkoma rzeczami, na których jakoś myśli skupić nie mogłem, bo oczywiście okazało się, że mam nawrót przeziębienia. Gardło bolało, z nosa lecieć zaczęło, a w głowie ogólna „zamuła” (jak to powiada Pański brat). - No nic – pomyślałem. - Wieczorem sobie odbiję.

Bo wieczorem miałem iść do naszego licealnego kolegi Pana K. i dokonać rytualnego resetu organizmu. No i poszedłem… a w zasadzie pojechałem. Byli też dwaj inni moi/nasi koledzy (bardziej chyba moi jednak). Miało być picie piwa/wódki, śpiewy, może jakieś nocne wyprawy. A co było? Narzekanie. I to bynajmniej nie bezpodstawne. Tu wraca temat „Kobiety są głupie”. Już nie wnikam. Może i nie są. Ale związki z pewnością bywają. Panie Stefanie, tak wczoraj słuchałem wynurzeń tych moich kumpli i powiem Panu szczerze – życie zakonne nagle wydało mi się opcją całkiem sensowną. Można sobie piwo warzyć, z Bogiem rozmawiać, śmiać się i po krągłym brzuchu klepać. A z babami – tylko kłopoty. Oczywiście na swoją nie narzekam, niech Pan nie myśli. To takie ogólne refleksje. Nie muszę chyba dodawać, że z wyprawy nic nie wyszło. Wróciłem do domu w nocy. Przeziębiony i ponuro, niesmacznie podpity. Obudziłem się o dziesiątej, ale że widmo kaca w czas dostrzegłem, to postanowiłem jeszcze na godzinę oko przymknąć. Wstałem zatem o jedenastej. Już byłem zły, bo toż to prawie południe. Zjadłem śniadanie i za jedną rzecz się wziąłem, co ją komuś obiecałem. Tak myślałem, że mi to z pół godzinki, góra godzinkę zajmie. A do dwudziestej się zeszło jakoś. Z przerwami co prawda, ale mimo wszystko. No, ale o dwudziestej rad już byłem, że w końcu sobie może jakiś meczyk zarzucę i zobaczę, co tam słychać u muskularnych murzynów. Przypomniało mi się jednak, że przecież muszę sobie na jutro jakieś rzeczy przygotować do pracy. Później okazało się, że nie mam żadnej koszuli uprasowanej. Oj, prasować to ja nie lubię. Ale jak trzeba, to trzeba. I już skończyłem, i już w podskokach na pięterko wbiegam… ale przypomniało mi się – zupełnie nie mam materiałów do kolejnej audycji. No dobra, to przecież chwila, i to nawet dosyć przyjemna… ale przypomniało mi się znowu – przecież do nowej pracy dokumenty miałem jakieś przygotować. No i mogiła…

Gdzie jest ta cholerna książeczka wojskowa? Przez ostatnie dziesięć lat leżała w jednym i tym samym miejscu. Spoglądałem czasem na nią i myślałem sobie – Na chuj mi ta książeczka (przepraszam za stwierdzenie, ale tak właśnie myślałem)? No, ale leżała sobie. Bo i co miała nie leżeć? W takim pudełeczku na parapecie. Niezmiennie – przez niemal cały okres swojej formalnej egzystencji. Podchodzę dziś zatem śmiało do okna, co by sięgnąć po nią tylko ręką (bo jakimś cudem okazało się, że pełni jednak jakąś funkcję i potrzebna jest pracodawcy), a tu zaskoczenie. Nie ma jej. Przyznaję – zaniepokoiłem się od razu, bo już ja znam te numery. Ale ok. Przecież pokój mój nie jest znowu taki wielki. Gdzieś być musi. No musi. Tylko gdzie, do diabła ciężkiego? Przetrząsnąłem całą moją dziuplę. I nic. A wszystko przez to, że na jesieni mi się sprzątać zachciało. Idiota ze mnie. Jak coś leży w jednym miejscu, to nie powinno się tego przekładać. Ot, i cała filozofia. A w czasie tych nerwowych poszukiwań kląłem niemiłosiernie i się jeszcze tak w głowę pacnąłem, że teraz coś mi w uchu świszczy cały czas.

A czy naprawdę chciałem tak dużo? Chciałem sobie napisać kilka recenzji. Popatrzeć, jak gra Boston bez Perkinsa na środku. Pośmiać się z kolegami. Może poczytać sobie książeczkę jakąś. Na spokojnie poszukać czegoś ciekawego do radia. No, takie nic niby, ale takie nic, o którym myślałem zarazem przez ostatni - nazbyt wręcz pracowity - miesiąc. Ech… wszystkie siły życiowe odeszły ze mnie zupełnie. A książeczki, jak nie było, tak nie ma.

Głupie weekendy. W ogóle ich nie powinno być.

Pozdrawiam,

Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz