piątek, 30 kwietnia 2010

Cóż to znowu za Koneser?!

Szanowny Panie,

alkohol naszym przyjacielem. Cieszę się, że wylądował Pan nad tą rzeczką. Zazdroszczę nawet Panu. Czemu się Pan nie odezwał? Ach te plenery!

Nie zgodzę się jednak z tym, że to tylko nasze wspomnienia czy sentymenty. Ja naprawdę wolę pić pod chmurką. A do tego ciepłą, bez gazu – marzenie. Nie mówię, że wódka zamknięta w betonowej kostce nie smakuje wcale, ale z pewnością lepiej smakuje z butelki, przez której ścianki można zobaczyć piękne pejzaże. Czy jednak piaseczyńska rzeczka-smródka zawiera w swej istocie widoki piękne? Aaaa, co tam, po dwóch głębszych – z pewnością! No i… skończył mi się drink. „Drink” – cóż to za paskudny wyraz!!! Drink, drink – jak dzwonek od trzykołowego roweru. Fuj!

Wódka – to jest słowo! Proszę tylko spojrzeć na te dumnie wzniesione w górę ramiona litery „W”! Cóż za godność od niej bije! Szanowny Panie, a pomyślmy przez chwilę o „ó”? Czy nie kryje się tu całe szaleństwo młodości? Ten przechylony irokez nad okrąglutką łysinką! Zawadiaka! Z drugiej strony mamy też „d” – pana z brzuszkiem – symbol męskiej dojrzałości. Kilka kroków z tyłu drepce „k” - czyli nasz wygłodniały, otwarty dziobek. Nie zauważył Pan, że w obliczu ognistej wody każdy facet zmienia się w takiego pisklaka, który tylko główkę poza gniazdo wystawia – w nadziei, że mu kropla w gardziel spadnie? No i „a”… „a” jak atak, „a” jak akcja, „a” jak… antropologia. Bo nic co ludzkie, nie jest nam obce. Oczywiście. Spłycam. Bo ten wyraz to przecież czysta poezja. Można rozprawy o nim pisać. Ale po „drinku”, to można o rozprawach zapomnieć. Drink jest zbyt wygodny. Służy do leżenia na kanapie i patrzenia w telewizor. Ale też nie daje tyle wytchnienia co piwo. Piwo - to chwila oddechu. Piwo schładza zmęczone mięśnie. Piwo uspokaja.

A ja piję drinki… to takie niemęskie. Cóż, lepszy rydz, niż nic. Dobrze, że de natury przez chlebek nie filtruję jeszcze.

No… i jeszcze jeden!

Paweł D.

Ciepła woda pisana przez "ó"

Szanowny Panie,

namawiam Pana do jednodniowej głodówki, bo warto choćby po to, aby później smakować chleb z cebulą. Namawiam Pana tak jak namówił mnie Pan i kupiłem sobie Perłę Chmielową. Co za piwo! Człowieku kłaniam ci się w pół bo jest pyszne.
Wczoraj z bandą mojego brata piliśmy wodę pisaną przez "ó", gdzieś na polu przy rzeczce. Ktoś powiedział, że przypominają mu się stare czasy. Z trudem przełknąłem płyn z plastikowego kubeczka i pomyślałem: Czemu ja to robię? Przecież ta woda nie jest smaczna. Plastik, z którego pije nie jest najlepszym naczyniem. W dodatku woda była ciepła, a za popitę miałem jakiś tani, ohydny soczek. No tragedia. Pomyślałem sobie, że jedynym wytłumaczeniem mojego zachowania jest to, że tak piliśmy przed 18 rokiem życia. Mamy to wkodowane tak głęboko w głowę, że to jest fajne, bo to było zakazane. Zakazany owoc sprawia, że decydujemy się na ohydną, ciepłą wódkę. I co z tego wszystkiego wynika? Absolutnie nic Panie Pawle. Piłem dalej, aż się skończyło. Potem poszedłem do kolejnego kolegi, u którego też się napiłem i tak z kręcącą się głową położyłem się spać. Aby rano obudzić się z kacem. Tak to jest.

Zdrowia

Stefan W.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Huragan zwany Jajeczkiem

Szanowny Panie,

co to za herezje Pan odprawia?! Przecie mężczyzna nie kurczak, jeść musi… No, w zasadzie kurczak też jeść musi, ale to tylko potwierdza moje słowa. Ja, Szanowny Panie, jem teraz trzy posiłki dziennie i już cierpię niesłychanie.

W ogóle to mnie znów wszystko denerwuje. Najbardziej kobiety. A konkretnie - kobiety pracujące. Że też wcześniej nie pomyślałem! Na co było się wciskać do redakcji, gdzie o istnieniu testosteronu nie pamiętają nawet najstarsi górale (a w zasadzie góralki, bo przecież tam same białogłowy). No ja nie wiem, może to coś ze mną… ale w zasadzie już mnie się odechciało tych praktyk całkowicie. Do garów baby!

No i tym samym znów mnie nachodzi myśl o tym, żeby gdzieś ruszyć samemu w nieznane. Mówiłem Panu o moim znajomym Roncu? Gość jest niesamowity. Rok temu wędrował szczytami Pirenejów. Przez jakieś dwa miesiące chciał zdobyć ponad dwadzieścia najwyższych szczytów. Najlepsze, że nawet namiotu nie zabrał ze sobą. To mój idol. Bo najlepsze, że na co dzień jest strasznie równym kolesiem – nie jakiś dziwak-podróżnik.

Z drugiej strony… właśnie widziałem pod swoją starą szkołą grupę uczniów wysiadającą z autokaru. Chyba wracali z wycieczki. Oj, pojechałoby się na taki klasowy wyjazd. Wielka szkoda, że nie było Pana na tym pamiętnym - integracyjnym. Ciekawe czy wylądowałby Pan w szpitalu? No, chyba że znów byłby Pan w pokoju z wychowawczynią i bibliotekarką (biedaczysko). Kurcze, takie wycieczki to, jakby tak do kupy zebrać, zaledwie kilka (może kilkanaście) dni w życiu, a jak zostają w pamięci.

Ech, jak to powiedziano w Madam Bovary – Naturę mam sentymentalną, a nie artystyczną (może nie jest to dokładny cytat, ale sens pozostał). Powiem Panu, że kiedy byłem młodszy myliłem te pojęcia. Wydawało mnie się, że siedzi we mnie jakiś ukryty twórca – a to była tylko ta sentymentalna natura. Co za wstyd – tak się nabrać; tak pojęcia mylić. Idiota.

Otworzyłem sobie Perłę Chmielową – dobre piwo. Gdybym był sławny, to mógłbym je za darmo reklamować. Mógłbym być sławnym koszykarzem… albo muzykiem. Ach, piękne to wizje. Jak miło jest marzyć!

No to – na zdrówko… i na drugą nóżkę też!

Paweł D.

Chleb, masło cebula i sól

Szanowny Panie,

wczoraj nic nie jadłem. No dobra... złamałem się i jak już ssało w żołądku niemiłosiernie to na ząb wziąłem kromkę czerstwego chleba. Tak, czy inaczej byłem wczoraj głodny jak wilk. Dzięki temu zauważyłem, że mam niezwykle wyczulony zmysł powonienia. W pewnym momencie potrafiłem powiedzieć co gotują na obiad w poszczególnych mieszkaniach mojej klatki schodowej. Aby mnie zapachy nie nęciły przeszedłem się do rodziny W. w Konstancinie. Niestety tam też podano obiad, który pachniał tak pięknie, że tylko dzięki niewiarygodnej sile woli opuściłem ten piękny przybytek bez skonsumowania czegokolwiek. Wszystko po to, aby obudzić się rano piekielnie głodny i przyrządzić sobie świeży chleb z masłem, cebulą i posypać to solą. Chciałem poczuć jak smakuje tak proste jedzenie na prawdziwego głodniaka.
Prawie jednak sztuka się mi nie udała. Gdy obudziłem się to z przerażeniem zauważyłem, że głodny nie jestem. Musiałem jednak pójść po chleb, a wiadomo, spacery wzmagają apetyt. Po chwili poczułem znajome ssanie żołądka.
Kolejny zawód przyszedł po tym, gdy chleb kupiłem. Wyobrażałem sobie bochenek mięciutki, jeszcze ciepły, z chrupką skórą i pachnący jak to chleb pachnieć potrafi, a tymczasem dostałem jakąś cegiełkę. Wyszedłem jednak nic nie mówiąc. Idę już do domu i próbuję się przekonać, że chleb taki zły nie jest. Nawet kosztuje skórki. Nie mogę udawać. Jest czerstwy. Wiadomo jak chłop głodny to zły. Wróciłem więc zaraz do piekarni i pytam się Pań, co to za zwyczaj sprzedawać chleb wczorajszy. A one mi przyrzekają, że to dzisiejszy. Ja się upieram, że wiem jak smakuje chleb dzisiejszy i niech mi kitów nie wsadzają. Wymieniły mi na inny bochenek. Nie pachniał tak jak powinien, ale był przyjemnie miękki i chrupki. Zadowolony wyszedłem i teraz po mojej prawicy leży kanapka z cebulą. Parę minut temu posoliłem ją. Łypię teraz okiem jak puszcza soki. Już zaczyna mi tu wszystko pięknie drażnić receptory w nosie. Ślina leci na klawiaturę. No to żeby nie zalać laptopa.

Życzę Panu smacznego

Stefan W.

środa, 28 kwietnia 2010

Koniczynki idą po puchar

Szanowny Panie,

dyskusja nasza wraca do punktu wyjścia. Ja do oka swojego jestem bardzo przywiązany, ale mógłbym je poświęcić… dla czegoś ważnego. Boję się jednak. Po pierwsze – co jest ważne? Gdyby to człowiek miał taki szósty zmysł. Może inni mają. Ja – nie. A co będzie jak stracę i drugie oko? I to w jakiś bezmyślny sposób. Trzeba myśleć. Nie jesteśmy postaciami z filmów. Może być tak, że zwyczajnie zapadniemy się w grząskich piaskach. Za kilka miesięcy tylko nieliczni o nas wspomną.

Ech. Ale właściwie cieszę się, że Pan takie naiwności próbuje mi sprzedać. Cholera, właściwie to chciałem nawet skorzystać z Pana rady. Miałem dziś wstać o szóstej, wziąć rower, pojechać na stację, wrzucić się do pociągu, wysiąść gdzieś na zadupiu, wrócić, a potem to Panu opisać. Wstałem niestety po ósmej i uznałem, że już za późno na takie szaleństwa. No i tak… Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle.

Aj, czuję, że promieniowanie monitora mnie zabija. Dobra. Kilka faktów z ostatnich dni i uciekam do ogrodu. Z ciekawostek – staram się jeść regularnie i stracić swoje dziesięć nadliczbowych kilogramów. Z pozytywów – Boston Celtics wyeliminowali Miami Heat i przeszli do drugiej rundy play-off. Z negatywów – mama J. znów mnie nie lubi. Z poszukiwań pracy – bez zmian. Ze świata muzyki – jest już w necie nowy album The National (jeden z zespołów moich studiów). No właśnie… pewnie większość tych informacji jest dla Pana bezwartościowa. Kurcze… nie mam o co dysputy zahaczyć.

Dum bibo piwo, stat mihi kolano krzywo,

Paweł D.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Utopij się Pan Panie w bagnie... wyobraźni

Szanowny Panie,

wyciskanie cytryn banalne nie jest. Gdyby takie było wszyscy siedzieliby i ciskali nimi. Nie potrzebowaliby rad, książek na ten temat i ogólnie nie robiliby z tego wielkiego halo. Cytryna zakwasić oko może i pewnie zakwasi gdy tylko zacznie Pan ją nieumiejętnie wyciskać. I jeszcze w dodatku dostanie Pan pestką i oko nie tylko że się zeszkli a nawet gotowe jest wypłynąć. I wie Pan co? Ja Panu życzę żeby to oko na tej pestce cytrynowej wypłynęło, żeby Pan mógł dzięki temu założyć opaskę na twarz i wyglądać jak atlantycki korsarz z sprzed dwóch wieków. To oko jednak na cytrynie wypłynąć musi, bo jeżeli straci je Pan jakoś głupio, jakoś tak dennie w łóżku to biada Panu. Będzie musiał Pan wysilić całą swoją wyobraźnię, ruszyć zwojami mózgowymi i opowiedzieć historię oka. Aby to było ciekawe, zajmujące. Aby Pana dziatki mogły powiedzieć, że tatuś oko stracił w walce z chińczykami pod Hong Kongiem, gdy tymczasem wydłubał Pan je sobie składając zabawkę z jajka niespodzianki. Panie Pawle bo oto właśnie chodzi, aby na błędach się uczyć, aby próbować i nawet jak się nie udaje to powiedzieć sobie: "nie udało się, ale nikt mi nie powie, że nie próbowałem".

Pisze Pan, że czeka Pana los jabłczany. Porównuje pan jabłuszko kochane do bulwy ziemniaczanej prostej i brudnej, która też przecież urok swój własny posiada i która uratowała setki ludzi od głodu. Ale nie o bulwie tylko jabłku chciałem. Panie Pawle cytryna nam tutaj w jabłczanej krainie wydaje się niezwykłą i jej cena niezmienna o tym świadczy - wszystko prawda. Ale proszę mi uwierzyć jabłko w innych krainach takich jak choćby Australia, Afryka i Ameryka Południowa, w której istnieją ziemniaczane banany jest rajska. Pojedź Pan tam kiedyś i zacznij opowiadać o sadach, reklamować kwiaty szarej albo złotej renety, malinówki, kosztela, czy tych bardziej znanych ligola, antonówki i jonatana. Panie Pawle tym dzikusom, tubylcom i brudasom otoczonym kwaśnymi cytrynami ślinka będzie lecieć, gdy sugestywnie opowie Pan o smaczkach poszczególnych owoców. Gdyby oni mieli na składzie takiego Pana Cejrowskiego. To przyjeżdżałby do nas i z gorączką w oczach opowiadał to co widzi. Pokazywał tego nieszczęsnego sadownika, który ledwo ze swych owoców żyje i tłumaczył jakie to specjały można z jabłka zrobić. Jak pięknie pachnie szarlotka z polskich jabłek, gdy je mamusia z pieca wyjmuje. Jak cudny jest hortexowy sok z antonówki. I w dodatku znajdzie jakiś przepis na alkohol jabłczany. I będzie o nim o opowiadać, a tubylcy przy telewizorach będą zazdrościć tych sadów.

Drogi Panie Pawle to wszytko nie jest bagnem. A nawet jeżeli czasem takie się wydaje to przecież wystarczy spojrzeć jak bagno uroczym być może. Ile w nim życia pływa, ile na nim roślinek i jak pięknie światło się od niego odbija. Powie Pan, że bagno potrafi wciągnąć, potrafi unieruchomić, w końcu potrafi zabić. Tak. I niech zabija. Takie to prawo, że bagno zabija. Byleby tylko, gdy już nam przyjdzie udusić się wśród tych roślinek, żyjątek i pięknej scenerii nie żałować, żeśmy życie zmarnowali.

Proponuje Panu ćwiczenie. Niech Pan wstanie rano weźmie namiot, śpiwór i pojedzie rowerem gdzie koła zaniosą, wsiądzie w pierwszy pociąg i niech Pan wysiądzie na stacji, która nic Panu nie mówi. Albo po prostu idąc ulicą niech Pan zagada jakąś nieznajomą osobę. Niech Pan z nią pogada tak po prostu dla rozmowy. Dostanie Pan pieprzem po oczach? Świetnie. Dostanie Pan fangę w nos. Cudnie. Dostanie Pan trzewikiem w kroczę. Ekstra. A może ten ktoś Pana oleje i powie pięknie "odwal się Pan". Super. Spróbuje jednak Pan czegoś nowego, chociaż miałoby to być zwykłe zaczepianie ludzi na ulicy.

Idealiści nie poddawajmy się!

Stefan W.

środa, 21 kwietnia 2010

Nie, to nie jest Emma z kółka sadowniczego

Szanowny Panie,

oczywiście, że trzeba wiedzieć. Wyciskanie cytryny może się wydawać banalne. Okazuje się jednak, że technika jest tu bardzo ważna. Panie, obuchem też niby każdy na oślep pieprznąć potrafi. Żeby jednak pieprznąć i zabić – to już nie taka prosta sprawa. To samo z cytryną – wyciskasz nieumiejętnie i Ci tylko soku do oczu naleci. I będą łezki leciały. I szczypać będzie. Oczka zaczniemy pocierać. Żeby tylko nie wypłynęły. Takie oczko, jak już raz wypadnie, to później klops. Wsadzić niby z powrotem można, ale podobno już nim nie ruszysz w lewo ani w prawo. Mniej zatem zobaczysz. To już prawie jak takie szklane oczko. I na co było się łapać za wyciskanie tej cytryny? A nie mówiła mama, żeby się nie łapać, jak się nie potrafi? No tak, tylko dookoła tyle dzieci już popija lemoniadę. A Ty co? Masz siedzieć… jak ta pierdoła? Przecież jak nie spróbujesz, to i się nie nauczysz! Zresztą – przecież to tylko głupia cytryna! To nie może być niebezpieczne! A jednak…

Co Pan mi proponuje, Drogi Panie? Czy mam odłożyć ten owoc żółty i kuszący? Polskie jabłko mi Pan dasz? I co? Mam skakać z radości? Pan wie, po ile to idzie na skupie? Grosze jakieś. W „Horteksie” to chyba dają jakieś kilkanaście grosików za kilogram spadów. Agrobiznes alarmuje: „Ceny jabłek nie wzrosną!”

Cytryna cenę trzyma. Twarda i nieugięta jest cena cytryny. Sama cytryna jest twarda i jędrna. Żółta. Lśni w słońcu. Piękna i żółta. Egzotyczna. Pachnąca rajskim ogrodem. Jasne – kłóci się Pan, że jabłko na tej samej glebie chowane, gdzieś pomiędzy Tygrysem a Eufratem, ale jednak cytrynka dziś grzeszniejsza jest po stokroć. A jabłko? Jabłko jest michą kartofli na zadupiu.

Ja też znam ludzi, którzy ziemniaczki mogą na śniadanie, obiad i kolację. Przypomniało mi się, jak pojechaliśmy kiedyś z kolegami nad morze. Frytki, piwo, naleśniki, wóda, ryby, piwo, paprykarz, pasztecik, „Złoty kłos” na słońcu... a tu nagle Adam mówi: „Ja to bym ziemniaczków zjadł”. I tak łaził. I narzekał. Smucił się i dąsał. Frytkami gardził. Hamburgerów nie chciał. Już i piwo nie starczało, aby pożądanie ukoić. „Kartofelków pragnę!” – pokrzykiwał Adam (a przynajmniej tak to pamiętam). Wie Pan co? Znalazł w końcu w barze jakimś: „Dodatki: Frytki lub ziemniaki – 3 zł”. Zamówił potrójną porcję. Pani była nieco zdziwiona, że bez mięska żadnego… bez zieleninki. Adam za nic miał sobie jednak szyderstwa i nieprzychylne spojrzenia. Tego potrzebował.

Nie jeden jednak zapcha się już kilkoma bulwami. Jak ktoś lubi, żeby było kwaśno i mokro, to nie zrezygnuje z cytryny. Są i tacy, co będą wcinać kartofle, marzyć o cytrynach, a Góra zgotuje im los sadownika na Podłęczu.

Reasumując, uważam, iż list Pana był bardzo osobisty. Poglądy tam zawarte są zatem słuszne z Pana punktu widzenia. Zawsze był Pan idealistą, Panie Stefanie. A to wszystko bagno. Grząskie, niebezpieczne, a w dodatku na hierarchii wartości oparte. Skoro jednak można już śmiać się ze wszystkiego, a każdy w kieszeni trzyma własną linijkę, to tylko na farta liczyć możemy, kiedy życie swoje komuś w ofierze składamy.

Mam nadzieję, że fortuna będzie Panu sprzyjać –
Paweł D.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Trzeba widzieć

Szanowny Panie,

nie zdradzę Panu nad czym pracuję, bo nie chcę zapeszać a i tak już za wielu ludzi o tym wie. Jeżeli skończę będę się tym chwalił.

Zaglądam czasami do naszych wcześniejszych listów i zauważyłem, że mamy komentarze. Oczywiście na razie góruje Pani Harcerz, której zwykle odpowiadam pod listami. My tu piszemy do siebie, a tam na dole toczy się dyskusja nad naszymi wspaniałymi tekstami. Jednak muszę zareagować na Anonima, a raczej Anonimkę, która dla mnie Anonimką nie jest, ale skoro się nie podpisała to niech tak zostanie. Ta osoba napisała pod Pana wspaniałym listem "Mr. Goldfinger":

Szanowny Panie... w pełni zgadzam się z Pana wizją (nie)szczęścia!
Dodam jeszcze co wczoraj wyczytałam w jednej z babskich gazet podczas wielogodzinnej podróży pociągiem:
"Ludzkie życie przypomina podróż koleją. Niestety, prawie wszyscy mkniemy po torach, od stacji do stacji, z włączonym autopilotem. Ruszamy od przystanku "podstawówka" do "liceum", potem zatrzymujemy się na stacji "studia", "małżeństwo", "dzieci", "awans", "nowy samochód", "meble do salonu, "kredyt na mieszkanie"....

I jak to powiedział kiedyś w jednym z polskich seriali Kazimierz Kaczor "Życie to towar deficytowy i drugiego na składzie nie znajdziesz. Szkoda byłoby więc nie wycisnąć go jak cytrynę, aż do ostatniej kropli"...

Trudno nie zgodzić się z tym co wyżej, zwłaszcza z tym co mówi Kazimierz Kaczor w jednym z polskich seriali, ale... i wypowiedź wcześniejsza jest ciekawa. Przerażająca jest podróż od stacji do stacji z włączonym autopilotem bo przecież pomiędzy tymi stacjami dzieje się tyle ciekawych rzeczy. Przyrównując życie do podróży koleją to pomiędzy stacjami za oknem widać wiele cudów. Takich jak: sarenki pasące się na polu, piękne, dziewicze krajobrazy, miasteczka do których nigdy nie zawitamy, ale przyjemnie jest zobaczyć w jakich miejscach ludzie sobie żyją. Pan i ja jesteśmy teraz w takim właśnie momencie życia, w którym staramy się dotrzeć do następnej stacji i nie możemy zapomnieć o tym co pomiędzy stacjami "szkoła" - "praca".

Błędem, moim zdaniem, jest przygnębienie spowodowane kolejnymi stacjami takimi jak: małżeństwo, dzieci, awans... Znam ludzi szczęśliwych z powodu małżeństwa, znam ludzi którzy żyją swoimi dziećmi i świata po za nimi nie widzą, każdy chyba cieszy się z awansu. Boję się jednak, że dla niektórych mogą być to ramy, które z natury ograniczają. Tacy starają się z tych ram wyrwać. Dla mnie to błędna filozofia. Przede wszystkim stacje są nieuniknione i głupotą byłoby je omijać i nie cieszyć się z ich istnienia. W ten sposób można by zboczyć z torów i skończyć na jakimś pustkowiu. Co innego jeżeli Pańskie tory prowadzą przez inne stacje niż np. moje. Wtedy oczywiście życie jest inne i innych wartości poszukuje.

A wracając do wyciskania życia jak cytryny. Znam ludzi, którzy cieszą się z dnia codziennego, z kawy o poranku i z promieni słońca inaczej padających na ulicę, którą codziennie chodzą do pracy. Słyszałem też o ludziach, którzy mimo że mieli okazję zobaczyć płynącego delfina przy jachcie nie zwracali na niego uwagi. Nic ich on nie obchodził. Myślę sobie zatem, że jeżeli nie potrafi się w codziennym życiu znaleźć radości, małych cudów to nawet najbardziej niezwykłe przygody nie zostaną dostrzeżone.

Inaczej pisząc nie można tylko patrzeć, trzeba widzieć.

Czego sobie Panu i wszystkim życzę

Stefan W.

piątek, 16 kwietnia 2010

Wolontariusze z miast nadwiślańskich

Szanowny Panie,

zaniepokoił mnie Pański ostatni list. Już Pan coś wykombinował! Nad czym Pan tak usilnie pracuje, co? Czy tylko ja nie mam żadnego planu? Czytam właśnie pewną książkę przygodową dla młodzieży i nawet tam znalazłem coś bardzo niepokojącego: „Kto nie wie, dokąd zmierza, nigdy nigdzie nie dojdzie”. Ależ mnie to wkurzyło! Żeby już człowiek nawet w spokoju nie mógł przeczytać głupiej książki dla dzieci, bo mu brak celów wypominają! Do czego to doszło, Szanowny Panie?! I to nie jakieś mądre „Muminki”, „Mały Książę” czy inny „Kubuś Puchatek” – zwykła przygodówka, w typie Pana Samochodzika. Opowieść z dreszczykiem. A pies ją lizał! To nad czym Pan pracuje?

Ja, powiem Panu szczerze, dziś też nie próżnowałem tak do końca. Otóż, chcą mnie na praktyki w jakimś babskim portalu internetowym! Problem w tym, że chcieli także, abym wysłał im tematy. No to wysłałem. Ale, ale... nie przemyślałem ich do końca i boję się, że jak przyjdzie mi je napisać to dam ciała (żeby już nie konkretyzować, którą konkretnie część tego ciała). Ja to nie umiem tak szybko pisać. A jeszcze gadać z ludźmi – Panie kochany, jeszcze nie zacząłem, a już bym to rzucił najchętniej.

I mało tego. Bo dziś, przed południem jakoś, zadzwoniła do mnie Miłościwa Panienka Justyna i dała mi cynk, że podobno w pewnej instytucji poszukują kogoś do pisania wniosków. A ja trochę piszę. Muszę zatem zgolić brodę, ubrać marynarę i w poniedziałek pomykać do owej, tajemniczej instytucji. Oczywiście będę się prosić o praktykę, bo do pracy mnie nie wezmą (będzie konkurs oficjalny – jak to w administracji). Każdy jednak wie, że dziś już sama praca jest skarbem. Zarobki są przereklamowane.

Jeśli zatem wszystko dobrze pójdzie, to będę miał kolejne dwa bezpłatne zajęcia! Hip, hip! Hurra! Hurra! Hurra!

Wiosenny wieczór jął ogarniać świat swym tajemniczym uściśnieniem… tia.

Paweł D.

Klepanie biedy marzeniem

Szanowny Panie,

nie chciałem robić za psychologa. Ja tylko wyrażałem myśl, że życie takie złe nie jest i widzę, że Pan to dostrzega.

Dzisiaj nie piłem kawy, ale dzisiaj dzień zaczął się wyjątkowo. Ostatnimi czasy pijam rozpuszczalną z mlekiem i łyżką cukru trzcinowego a wzrok mam utkwiony w małżonce. Jak Pan się domyśla taki poranek jest mi miły. Dzisiaj było inaczej. Mleko w lodówce się skończyło, żona wyjechała do swojej mamy, ale ja niezrażony takimi zmianami kawę zastąpiłem dwoma gałkami lodów. Wybrałem truskawkowe i pistacjowe. Lody wytwarza nasza piekarnia, w której to w latach słusznie minionych kupowaliśmy bochenek chleba do wina truskawkowego i w ten sposób zaopatrzeni siedzieliśmy w parku rozmawiając zawsze na tematy mądre i przynoszące dużo więcej radości niż geografia z profesorem P.

Odpowiadając na Pana list muszę przyznać, że sam dochodzę do takich samych wniosków. Gdyby tylko zarabianie nie wiązało się z siedzeniem w biurze. Wszystkie biura śmierdzą biurową wykładziną. Wysyłam tych CV od groma i ciut ciut. Nikt nawet nie raczy zadzwonić i od razu uruchamia się moja filozofia życia. Skoro oni nie chcą to znaczy, że nie tędy droga. Nie lubię jednak życia pozostawiać samemu przypadkowi. Ja lubię być sobie sterem. Jeżeli nie biura to przecież są inne drogi, które na pewno okażą się ciekawsze, a może nawet przyniosą dochody. Ryzyk fizyk Panie Pawle. Niedługo moje urodziny. Skończę do tego czasu to nad czym pracuję i zajmę się nowymi wyzwaniami.

Czytałem dzisiaj ciekawostkę, że od pewnego biedaka milioner chciał kupić ziemię za jakąś bajońską sumę. Biedak mieszka na wyspie St. Lucia (widziała ją moja żona) i nie zgodził się sprzedać kawałka swojej ziemi bo kochał swoje biedne życie. Nie chciał zamieniać dziurawego leżaka na miękki materac, nie cenił restauracyjnego żarcia tak bardzo jak złowione przez siebie ryby. Nie życzył sobie elektryczności bo uznał, że Słońce daje wystarczająco światła i to wtedy gdy trzeba. Mądry człowiek. Tylko, że on mieszka w wiecznie ciepłym miejscu, a my w czasem ciepłej Polsce, więc nawet on ma łatwiej niż my.

Na koniec jeszcze ciepłe słowo do Pana. Na małą Łomżę zawsze znajdzie się złotówka i jak to mawiał mądry i dzielny wojak Szwejk: "Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było"

Grzany przez promienie słoneczne padające na zwyczajny i nudny balkon

Stefan W.

Mr. Goldfinger

Szanowny Panie,

jak się okazuje próbuje mi Pan pomóc – pociesza mnie Pan. Zupełnie jak psycholog jakiś! Proszę Pana! Fuj!

Ciekawe życie? To pojęcie względne. Zresztą, co ja tu będę ściemniać. Szczęście zależy od samopoczucia. Przynajmniej moje. Dziś obudziłem się w stosunkowo dobrym humorze. Jest ciepło. Kawa była dobra. Jest zatem dobrze. Dziś znajdę pracę. Wieczorem upiję się z radości. W poniedziałek będę umierać z nerwów. Pierwszy dzień. Ludzie będą mili. Początki są krępujące… ale może nie będzie tak źle. Po tygodniu zacznę już panować nad nową sytuacją. Przez miesiąc będę się uczył. Nowe zjawiska. Może nawet wizja kariery? Pod koniec maja… no, dajmy na to 26 maja będę miał problem ze wstaniem z łóżka. Dzień wcześniej wypiję kilka piw. Dam radę… jakoś wstanę. Umyję się. Może nawet zjem śniadanie. Chociaż nie… kiedy pracuję, to nie jadam śniadań. Ok. Nieważne. Pójdę do tej pracy. Popatrzę znów na tych samych (być może bardzo fajnych) ludzi. Zrobię sobie kawę (jeśli będzie to praca, w której jest to możliwe). Zajmę się obowiązkami. Około południa będę już nienawidził swojej sytuacji. I tak zostanie. Oto moja wizja (nie)szczęścia.

Jeśli mam być szczery, to teraz jest mi dobrze. Piszę sobie jakieś recenzje. Biegam z psem po podwórku. Mam zrozumiałe powody do narzekania. Czego chcieć więcej? No, może pieniędzy. Wstyd mi. Pieniądze są jedną z tych rzeczy, które mnie irytują. A raczej irytuje mnie ich brak. Powinienem opływać w luksusy. Czuję, że sprawdziłbym się jako bogaty ekscentryk. Kupowałbym nowe ubrania bezdomnym. Szydziłbym z podlizuchów, którzy próbowaliby się wkupić w moje łaski. Podróżowałbym… ale nie po wspaniałych hotelach. Kupiłbym sobie VW ogórka i jeździł po świecie. Zapuściłbym brodę (nie taką jak teraz, tylko trochę dłuższą). Nikt nie uważałby, że jest to dziwne. Bogatym można więcej, bo nie mają zobowiązań finansowych. Nie podlegają umowie międzypokoleniowej (no może trochę, ale jednak w mniejszym stopniu). I sobie też bym kupił nowe ubrania… chociaż to bez sensu, bo gdybym był bogaty, to pewnie już bym miał nowe ubrania.

A zastanawiam się, czy stać mnie na tę jedną Łomżę, czy jednak lepiej trzymać każdą złotówkę na czarną godzinę?

Do miłego… lub następnego -
Paweł D.

środa, 14 kwietnia 2010

Popełnić samobójstwo

Szanowny Panie,

najpewniej złapałem kamyk (cytrynę) gdy lecieliśmy wspólnie z prędkością światła. Szczerze pisząc trudno mi sobie wyobrazić, że nie złapałbym kamyka, który razem ze mną osiągną prędkość światła i frunie tuż obok. Po prostu byłbym strasznie ciekaw tego kamyka, a dokładniej tego czy go złapie.

Nie będę się już o tej cytrynie rozpisywał bo jak widzę nikt tej prawdy pojąć nie może. Albo jestem kiepskim nauczycielem fizyki (co by tłumaczyło moją nikomu niepotrzebną wiedzę teologiczną), albo moja teoria jest jednak do niczego. Chyba jednak teoria jest dobra, czego dowodem koronnym jest Pana sen. Nie zarejestrował Pan rozpadnięcia się, czyli rozpadł się Pan. No bo gdyby nie to przecież pamiętałby Pan o tym.

Czy wyobrażał sobie Pan, że jawa tak naprawdę nie istnieje, a rzeczywistość jest wtedy gdy śpimy. Muszę przyznać, że to jedna z moich pierwszych samodzielnych myśli. Nawet pamiętam, że skonstruowałem ją przy budce z pysznymi zapiekankami na skrzyżowaniu Puławskiej z Wałbrzyską w Warszawie kiedy chodziłem do 5 klasy szkoły podstawowej. Budki z zapiekankami już nie ma (właścicielka otworzyła kwiaciarnie po drugiej stronie ulicy, a budkę zastąpił McDonald) a myśl została. Bo gdybyśmy odwrócili sytuacje i uznali rzeczywistość za wymysł naszego umysłu, a sen za rzeczywistość, czy nie byłoby ciekawiej? No tak Pan się rozpadł, ale brak sennej ciągłości sprawia, że jesteśmy wiecznie zaskakiwani. Pan się rozpadł, a zaraz może Pan mieć przygodę w bondowskim stylu, albo iść przez wielkie jezioro, albo latać, albo jeść watę cukrową. Piękne są sny. Nie rozumiem jednak po co je sobie tłumaczyć? W moim świecie rzeczywistość tłumaczy się na potrzebę snów.
Z drugiej strony przesadza Pan z rzeczywistością. Nie jest przecież tak, że: wstajemy, jemy, chodzimy, kładziemy się, zamykamy oczy, śpimy. Pomiędzy jest wiele ciekawych wydarzeń i tak jak Pan pisze rzeczywistość dogania sen. I nie chodzi mi tylko o smutne i nieprawdopodobne wydarzenia ostatnich dni. Rzeczywistość potrafi zaskakiwać wtedy gdy człowiek wychodzi jej na przeciw. Pan na przykład prowadzi ciekawe życie. Prowadzi Pan audycje radiową, żyje Pan wydarzeniami swojej miejscowości, kocha się Pan w wspaniałej dziewczynie, wygląda na to, że i ona Pana kocha, ma Pan świetnych ludzi dookoła (a podobno po znajomych można poznać wartość osoby). Jedyne czego Pan teraz nie ma to pracy, ale i to przyjdzie. Czasem trzeba dłużej poczekać, ale praca będzie. No bo inaczej być nie może. A tymczasem żyjmy, bo co jest ważniejszego niż życie?
Ostatnio czytałem Charlesa Bukowskiego, który pisał o facecie chcącym popełnić samobójstwo. Człowiek ten wskoczył do morza i gdy już spadał krzyczał "Ratunku!". Odratowali go i był swoim wybawcom wdzięczny. Chyba jest tak, że w chwili śmierci okazuje się, że sensem istnienia jest istnienie. O czym niestety zapominamy.

Dużym jasnym z kożuszkiem raz

Stefan W.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Niewolnicy światła

Szanowny Panie,

pański wywód na temat cytryny był całkiem ciekawy, ale ja zawsze szybko gubiłem się w świecie fizyki. Chyba nie lubię nadwyrężać mózgu. Mimo wszystko coś tam pojąłem. Nadal jednak nie rozumiem, co stało się z kamykiem (cytryną?), kiedy osiągnął Pan prędkość światła? Minął się Pan z nim, dostał Pan w oko, czy jednak złapał Pan ten kamyk nieszczęsny?

Uznał Pan za dziwne, że i ja nie rozpadłem się na części. Jeśli mam być szczery, to nie wiem czy do tego nie doszło. Po prostu nie zarejestrowałem, co było dalej. Najgorsze jest to, że od tamtego czasu nie pamiętam swoich snów. Tak to sobie przynajmniej tłumaczę. Bo nie przyjmę do wiadomości tego, że snów tych po prostu nie mam. Cóż za potworna wizja! Proszę to sobie wyobrazić. Kładziemy się. Zamykamy oczy. Otwieramy oczy. Wstajemy. Jemy. Chodzimy. Kładziemy się. Zamykamy oczy. Otwieramy oczy. Wstajemy. Jemy… brr! Aż mnie ciarki przeszły. Chyba nie byłbym w stanie uwierzyć w istnienie duszy, gdybym nie miewał marzeń sennych. Na jawie, nawet kiedy wędrujesz po krainach zupełnie obcych dla reszty społeczeństwa, to i tak nie masz szans (lub są one niewielkie) żeby zaskoczyć siebie samego. Można wymyślać, co tylko się zechce, ale zawsze w granicach swojej wiedzy o świecie lub swoich wyobrażeń na jego temat. Przy okazji, ogranicza nas moralność, logika i poczucie, że nie o wszystkim wypada myśleć. To za śmieszne, to za bardzo nieprawdopodobne, to znowu nazbyt wyuzdane. Jak się okazuje, rzeczywistość jest w stanie dogonić sny. Czasem najgorsze koszmary są niczym w porównaniu z tym co przynosi nam dzień. Mam jednak wrażenie, że ja ze snów reagowałbym inaczej na wszystkie te niezwykłe wydarzenia. Chyba bardziej emocjonalne jest moje senne alter ego. Ja na jawie, to ja otępiały, niezdolny do płaczu i do decyzji dyktowanych potrzebami serca. Ja rzeczywisty, to ja zamknięty w klatce. Skoro jednak życie potrafi dogonić sny, które są przecież tylko pewnym zniekształconym obrazem rzeczy prawdziwych, to dlaczego ja nie potrafię dogonić siebie? To nie świat mnie ogranicza, tylko ja ograniczam świat swoim mało pojemnym i niezbyt lotnym mózgiem.

Czy tak? A może wspak? Mózg ograniczony przez czaszkę. Czaszka przez kręgi szyjne. Szkielet przez ciało. Ciało przez fizykę. Fizyka przez cytrynę podrzucaną przez Stefana. Cytryna przez kamyczek, który koniec końców wygryzł ją ze stanowiska, jako obiekt bardziej neutralny, a zatem lepszy do przykładów. Kamyczek poddał się prędkości światła. Zatem jestem niewolnikiem światła.

Logicznie wywód ten kupy się nie trzyma, bo niby jak Stefan pokonał fizykę? Czy jest jednak jakiś inny sposób na wyrwanie się z pułapki umysłu, jak tylko złamanie reguł jego działania? Czy bez zdolności do ciągłego okłamywania siebie bylibyśmy w stanie przetrwać?

Jak wpisze się w wyszukiwarkę słowo „mózg”, to można natrafić na definicję stworzoną przez Juliana Tuwima: „Aparat za pomocą którego myślimy, że myślimy”.

W zasadzie nie wiem jak się to ma do mojej wypowiedzi, ale na pewno Pan jakoś to zinterpretuje, więc ja się tym przejmować nie będę.

Yassas (to podobno jakieś oficjalne greckie pożegnanie) –
Paweł D.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Cytryna Stefana

Szanowny Panie,

zostałem ostatnio przez moją kochaną żonę wysłany po cytrynę. Brakowało jej do guacamole (przepisu nie zdradzę). Wracając z tą cytryną zacząłem z nudów ją podrzucać. Robiłem to bardzo równo na wyciągniętej ręce, tak że byłem pewny, iż podrzucam ją prosto w górę. Zauważyłem, że owoc spadał mi zawsze do dłoni. A wydawało się mi, że powinienem się z nim minąć. Postaram się jaśniej to wytłumaczyć. Jeżeli idę i podrzucam równo w górę cytrynę, to logicznie rzecz biorąc cytryna powinna spaść tam gdzie ją podrzuciłem, gdy sam już jestem trochę dalej. Ale! Cytryna spadała mi zawsze w moją dłoń. Zacząłem nawet biec z tą podrzucaną cytryną i ona mimo wszystko spadała mi do wyciągniętej dłoni. Wytłumaczyłem to sobie mimo, że nie jestem dobrym fizykiem. A zatem sądzę że jej prędkość początkowa była taka jak mój bieg. Gdy ja w stosunku do ziemi i stojących przedmiotów dookoła poruszam się z prędkością powiedzmy 8 km/h to dla podrzucanej cytryny 8 km/h jest w stosunku do mnie równe 0 km/h. A zatem względem siebie nie poruszyliśmy się o milimetr. Dlatego cytryna spada zawsze do łapy.
Przy tej okazji przypomniałem sobie, że jeżeli jechałbym na rowerze z prędkością światła i gdybym rzucił przed siebie kamyk, to prędkość tego kamyka nie byłaby sumą prędkości światła i siły mojego wyrzutu, tylko zostałaby prędkością światła. Bo nie ma nic szybszego od światła. Ale wyobraźmy sobie tą sytuację. Jadę z prędkością światła i rzucam kamyk, a on porusza się względem mnie z tą samą prędkością. Leci tuż obok. I teraz uwaga. Skoro jedyną niezmienną na tym świecie jest zmiana a zmiany równa się ruch. Natomiast ruch jest tylko wtedy zauważalny gdy ma jakieś odniesienie to nie istniałby świat, w którym istnieje tylko jedna elementarna cząstka (zostawmy cząstki, skupmy się na cytrynach). Nie istnieje świat, w którym istniałaby tylko cytryna. Żeby cytryna istnieć mogła musi być coś innego. Choćby Stefan ją podrzucający. Bo ruch jest tylko wtedy gdy jest jakieś odniesienie. Istnienie jest wtedy gdy jest inne istnienie, czyli odniesienie. Gdy przyjmie się tę teorię można parę ciekawych wniosków wysnuć np. jeżeli istnieje świat to istnieje też Bóg. Pojawił się jakby równolegle. Bóg nie mógłby istnieć sam dla siebie. Musiał mieć odniesienie, więc powstał świat.
Wyjaśnia to też Pański sen, ale dziwię się, że skoro świat się rozpadł na kawałki to i Pan się nie rozpadł. Powinien Pan, ale może wtedy nie znał Pan jeszcze mojej teorii. Teraz powinno śnić się Panu inaczej.

Hula hop

Stefan W.

środa, 7 kwietnia 2010

W kamiennym kręgu

Szanowny Panie,

jak bardzo musi się człowiekowi chcieć, żeby w ogóle chcenie to miało jakąś wartość? Chcę napisać powieść. Pomysłów mam przynajmniej kilka (kilkanaście). Mógłbym napisać horror. Straszenie innych nie może być bardzo trudne, trzeba tylko czerpać z dobrych wzorców. Stworzyć coś na miarę „Twin Peaks” (oczywiście w wersji pisanej) – to byłoby coś! Wydaje mi się jednak, że takie straszne historie są zbyt niepoważne. Niedługo zyskam prawo członkostwa w „Klubie 27” – powinienem zrobić coś na serio… coś bardziej dramatycznego. Wie Pan, że w wieku 27 lat umarli m.in. Jimi Hendrix, Kurt Cobain, Jim Morrison, Janis Joplin i wielu innych muzyków? To najlepszy wiek na śmierć. No może jeszcze 33 daje radę… tak. Zboczyłem z tematu. Z książek poważniejszych myślałem o ponurej historii odchodzącej młodości… tylko właśnie historii mi brakuje. Nie chcę ściemniać, a co to za opowieść o wchodzeniu w dorosłość bez przemocy i nieoczekiwanych zwrotów akcji? I jak myślę o głównym bohaterze, to automatycznie myślę o sobie… o człowieku, który ma fakturę jak kartka papieru. Żal dupę ściska. Może zatem komedia? Tylko czym jest komedia w świecie literatury? Toż to powinien być dramat. Czy jestem w stanie napisać dramat? Tylko dialogi – ciężka sprawa. Dużo psychologii. Czy powinienem myśleć wtedy o tym, jak można przenieść to na deski teatru? Nie. To musi być powieść. Powieść realistyczna. Może trochę naturalizmu? Wszak duch Zoli nawiedza czasem mą duszę. Do tego z kolei potrzeba jednak dużej wiedzy o świecie. Musiałbym poznać moje miasteczko od podszewki, zagłębić się w rynsztoku miejscowej polityki, stać się kłamcą i złodziejem, żeby przyjęli mnie jak swojego – a później bym ich zdradził, obnażył. Kusząca perspektywa. Miło byłoby, dla odmiany, mieszać i niszczyć. Sądzę jednak, że moje ”cocones” są do tego za małe. Jak tak się zastanawiam… i zastanawiam, to dochodzę do ponurych wniosków. Powiem Panu, Panie Stefanie, że chyba jednak za mało mi się chce. Gdyby moje pragnienie było większe, to i tych wszystkich wątpliwości byłoby mniej. Mniej by było strachu o mój skromny warsztat, mniej obaw, że rodzina mnie wyśmieje, a znajomi skrytykują.

Ta powieść to oczywiście tylko przykład (do pewnego stopnia nawet fikcyjny). Toż to o to „chcenie” się rozchodzi. Ja nie wiem ani czego, ani jak mocno pragnę. Nie wiem też, czy należałoby chcieć więcej i mocniej. Może właśnie jestem zbyt zachłanny. Jestem zdrowy, mam co jeść, mam kilka fajnych wspomnień – to już całkiem sporo (i piszę to z pełną powagą). Wiem, że dziś sukces osiągają ci, którzy swoje chęci przemieniają w pragnienia, te z kolei w żądania, a później wydzierają to wszystko rzeczywistości. Nie mam jednak natury drapieżnika. Hm… no a przynajmniej nie bezrefleksyjnego drapieżnika. Sukces? Czemu nie, ale połączony z szacunkiem do samego siebie. A z tym szacunkiem to teraz ciężko. Praca fizyczna, która wydaje mi się zajęciem najbardziej godnym, jest dziś pracą, która w wielu przypadkach jest mało opłacalna i niestety jej status społeczny jest wciąż nienaturalnie zaniżony. Niestety, metroseksualne kukły, które ledwo co od ziemi odrosły i nigdy łopaty w ręku nie trzymały, są dziś stawiane na pracowniczym piedestale – wystarczy, że pracują za biurkiem. To, że często ich praca sprowadza się do bezmyślnego wypełniania tabelek i przesiadywania godzinami na Facebooku – to już nikogo nie obchodzi. Kurwa. Co za porażka. Nie jest jednak tak łatwo zrezygnować z tego biurka, o nie! Gdybym żył sam dla siebie, to nawet nie szukałbym pracy umysłowej. Mam rodzinę, może będę miał większą rodzinę. Oni mają pewne oczekiwania. Słusznie zresztą. Przez całe życie mamiłem ich wizją mojego przyszłego sukcesu, na który to oni pracowali. Nie spełnienie tych oczekiwań będzie porażką (a w zasadzie może już jest?). Do tego jest cały krąg znajomych, którzy poradzili sobie lepiej. Zakładają rodziny, kupują mieszkania, mają klarowną wizję swojej kariery. Jeśli teraz poświecę się wycince lasów lub budowie dróg, to w porównaniu z nimi będę tym gorszym. Będę wstydził się przychodzić na ich spotkania i nie będę chciał zapoznawać moich dzieci z ich dziećmi. Muszę zatem się postarać, żeby założyć w końcu tę białą koszulę i… iść, i z armat walić, mordować, grabić, truć i palić. Ta.

Nawiązując jeszcze do Pana listu, to nie do końca zgadzam się z tą pańską opinią o psychologu. Tak bez zastanowienia trochę stawia go Pan w opozycji do barmana i księdza. Co do tego, że barman nie będzie starał się nam pomóc, to się nawet zgadzam - ale ksiądz? Ksiądz zawsze stara się znaleźć rozwiązanie naszych problemów i podać nam je na talerzu. Inna sprawa, że każdy wie, jakie to jest rozwiązanie, więc to trochę jak zabawa w „Pomidora”. A już sam psycholog? Naprawdę taki fuj? To znaczy, ja Pana nawet rozumiem. Kiedyś też nienawidziłem tego zjawiska. Płacić za rozmowy? Mentalny burdel i tyle. No właśnie, ale czy najstarszy zawód świata rzeczywiście uznałby Pan za niepotrzebny? To jest jedna i ta sama historia. Ludzie żyją w izolacji. Jest nas dużo i teoretycznie nie powinniśmy cierpieć na samotność, ale cierpimy. Znajomi jakoś się z czasem rozsypują, a związki się formalizują. Nie będę Pana oszukiwał – proszę spojrzeć na dwa poprzednie akapity. Myśli Pan, że zmusiłbym się do pisania tylko po to, żeby gimnastykować słowa wychodzące mi spod palców (lub też same palce)? Liczę, Drogi Panie, że mi Pan pomoże w jakiś sposób w moich potyczkach z lenistwem, poczuciem beznadziei i tego typu demonami. I czy myśli Pan, że nie wolałbym skorzystać z usług profesjonalisty? Hm… a może pożyczyłby mi Pan trochę grosiwa? Ja tam bym się wybrał na kozetkę, a co!

Ukłony dla Szanownej Małżonki, jak i dla Pana oczywiście -
Paweł D.

sobota, 3 kwietnia 2010

Babe miał lenia i flądre

Panie Pawle,

do spowiedzi chodzę raz na rok i sam się sobie dziwie, że nie uczęszczam częściej. Rzeczywiście jest tak, że po niej człowiek czuje się jakoś lżej na duszy. Zwłaszcza lżej gdy coś ciężkiego ciążyło mu na sercu, gdzieś się tam schowało, przy spowiedzi wyciągnęło się to, podało księdzu i mu to tam pomiędzy ustami a uchem zostawiło. Fascynująca ta przestrzeń grzechów. Ta kratka pomiędzy, w którą szepcze się najintymniejsze, najczarniejsze dzieje ludzkiej myśli. Że jeszcze nie powstała o niej piosenka, albo wiersz, no choćby opowiadanie jakieś? Ciekawe czy kratka to przypadek? Nie miał Pan kiedyś wrażenia, że pełni ona rolę resocjalizacyjną? Jak więzienie. Grzechy zostawia się po drugiej stronie, nigdy do tego więzienia nie wchodząc. One sobie zostają gdzieś, a ty już idziesz w świat pełen dobrych myśli, przede wszystkim nadziei, że bez ciężaru będzie łatwiej.
Konfesjonał u ateistów zastępowany jest chyba barem, a ksiądz barmanem. Najgorzej mają ci ateiści, którzy nie pijają. Muszą chodzić do psychologów. Jeżeli barmana jeszcze rozumiem to psychologa nie pojmuję. Barman jak ksiądz wysłucha, ale broń Boże pomoże. I to jest zdrowe. Sam musisz sobie pomóc ze swoimi problemami. Psycholog stara się ci pomóc i wciska ci jakieś kity o życiu. Kiciarz jeden. Bzdury. Fuuuj...
Dość tego. Teraz Pana zabawię. Sięgnę jednak po mistrza Wiecha w swoich "Dziełach wybranych, czyli Śmiej się Pan z tego" pisze opowiadanie "Adam z Gliny":

- No i powiedz pan faktycznie, panie Krówka, coś pan mu takiego powiedział?
- Rzeczywiście poniekąd nic ważnego. Najsampierw mówie: "jesteś pan flimon za podpinkie szarpany", potem mowie: "odklapnij się, łachadojdo", a później, jak mnie zdenerwował, wjechałem mu troszkie na mamusie, ale to wszystko frajer, leże dopiero za "Adama".
- Co to znaczy?
- To pan nie wisz, powiedzieć na władze "Adam", dopiero człowiek jest rzeczywiście przegrany.
- Ale dlaczego?
- To staroświecka historia, od początku świata się ciągnie, ale skoro jeżeli chcesz pan posłuchać, to panu zaznacze pare słów.
Słyszałeś pan chyba o tem, że pierwszy człowiek na świecie z gliny był uskuteczniony. Znakiem tego, jak pan na kogo mówisz "Adam", za gline go uważasz, no nie?
- No, tak poniekąd wychodzi.
- Ale to jeszcze nie wszystko. Rozchodzi się także samo i o to, że ten pierwszy człowiek był strasznem frajerem i tak się dał babie wykołować, że posade w zoologicznem ogrodzie i mieszkalny lokal przez to stracił.
- Co pan mówisz?
- To, co pan słyszysz.
- Ale detalicznie jak to było?
- Uważasz pan, to się działo w tem czasie, kiedy na świecie nic jeszcze nie było, tylko same ogrody z owocamy i warzywem. Zwierzyna po tem wszystkiem chodziła i szkode robiła. Totyż ten Adam miał z żoną ogrodów pilnować.
I faktycznie tyrał chłopina za trzech, ale nie mógł sobie dać rady, bo babe miał lenia i flądre.
Po całych dniach nic nie robiła, ubrać się klempie nie chciało, z rozkociudanem łbem między drzewamy chodziła i patrzyła tylko, jakby tu wrąbać rajskie jabłko, którego nie wolno było ruszać.
I trzeba panu wiedzieć, że pewien facet, któren na posade w tem ogrodzie lefrektował, za węża się przebrał, wlazł na drzewo, i dawaj Adamową bajerować, że jak wtroi rajskie jabłuszko i mężowi da, do wielkiej forsy dojdą.
No i co się robi? Adamowa dała się uderzyć w kant, urwała jabłko, wsunęła połowe, a reszte niesie mężowi.
Spojrzał się na nią jak na wariatkie i mów:
"Paszałże ty, owoc od rana będe opychał, żebym tyfusu dostał, nie chce. Zresztą na cholere mnie rajskie jabłuszko - małe i kwaśne. Nie mam koszteli, nie mam papierówek? Ugotuj lepiej kawy."
Ale ona tak go zaczęła w bajer brać, że dał się, lebiega, namówić.
- Patrz pan, a mówią ludzie, że starozakonne szemrane przytomniaki.
- Jak do czego. Na kobiete każden z nich kat jest i tylko trzeba z niemy umieć się oblecić.
Wsunął Adam te jabłko i może by się było nie wydało, żeby nie to, że się korzonkiem zakrztusił. Przylecieli na to aniołowie, za halc go i razem z żoną wont z posady.
W ten deseń Adam w nóżkie kopanem frajerem się został i teraz nazwać kogoś tem imieniem karalną obraze oznacza.
To powiedziawszy, pan Teodor Krówka zasępił się bardzo, a jego znajomy nie mógł znaleźć dlań słów pociechy. Nie trzeba dodawać, że rozmowa powyższa toczyła się w sądzie grodzkim przy ulicy Długiej.
Wkrótce z odrętwienia wyrwało pana Krówkę wywołanie jego sprawy. Nie zapierał się wcale, oświadczył tylko, że żałuje swych słów, które istotnie mogły dotknąć policjanta znajdującego się na służbie. Cofa najuroczyściej wszystko, zwłaszcza "Adama".
Mimo to sąd skazał pana Krówkę na jeden miesiąc aresztu.

No i co? Czy historia nie zabawna? I jaka prosta. Jak to zwykle w życiu bywa wina baby. Chłop głupi jednak był zawsze, ale o tym to ja już chyba tu pisałem.

Huzia Zuzia

Stefan W.