środa, 7 kwietnia 2010

W kamiennym kręgu

Szanowny Panie,

jak bardzo musi się człowiekowi chcieć, żeby w ogóle chcenie to miało jakąś wartość? Chcę napisać powieść. Pomysłów mam przynajmniej kilka (kilkanaście). Mógłbym napisać horror. Straszenie innych nie może być bardzo trudne, trzeba tylko czerpać z dobrych wzorców. Stworzyć coś na miarę „Twin Peaks” (oczywiście w wersji pisanej) – to byłoby coś! Wydaje mi się jednak, że takie straszne historie są zbyt niepoważne. Niedługo zyskam prawo członkostwa w „Klubie 27” – powinienem zrobić coś na serio… coś bardziej dramatycznego. Wie Pan, że w wieku 27 lat umarli m.in. Jimi Hendrix, Kurt Cobain, Jim Morrison, Janis Joplin i wielu innych muzyków? To najlepszy wiek na śmierć. No może jeszcze 33 daje radę… tak. Zboczyłem z tematu. Z książek poważniejszych myślałem o ponurej historii odchodzącej młodości… tylko właśnie historii mi brakuje. Nie chcę ściemniać, a co to za opowieść o wchodzeniu w dorosłość bez przemocy i nieoczekiwanych zwrotów akcji? I jak myślę o głównym bohaterze, to automatycznie myślę o sobie… o człowieku, który ma fakturę jak kartka papieru. Żal dupę ściska. Może zatem komedia? Tylko czym jest komedia w świecie literatury? Toż to powinien być dramat. Czy jestem w stanie napisać dramat? Tylko dialogi – ciężka sprawa. Dużo psychologii. Czy powinienem myśleć wtedy o tym, jak można przenieść to na deski teatru? Nie. To musi być powieść. Powieść realistyczna. Może trochę naturalizmu? Wszak duch Zoli nawiedza czasem mą duszę. Do tego z kolei potrzeba jednak dużej wiedzy o świecie. Musiałbym poznać moje miasteczko od podszewki, zagłębić się w rynsztoku miejscowej polityki, stać się kłamcą i złodziejem, żeby przyjęli mnie jak swojego – a później bym ich zdradził, obnażył. Kusząca perspektywa. Miło byłoby, dla odmiany, mieszać i niszczyć. Sądzę jednak, że moje ”cocones” są do tego za małe. Jak tak się zastanawiam… i zastanawiam, to dochodzę do ponurych wniosków. Powiem Panu, Panie Stefanie, że chyba jednak za mało mi się chce. Gdyby moje pragnienie było większe, to i tych wszystkich wątpliwości byłoby mniej. Mniej by było strachu o mój skromny warsztat, mniej obaw, że rodzina mnie wyśmieje, a znajomi skrytykują.

Ta powieść to oczywiście tylko przykład (do pewnego stopnia nawet fikcyjny). Toż to o to „chcenie” się rozchodzi. Ja nie wiem ani czego, ani jak mocno pragnę. Nie wiem też, czy należałoby chcieć więcej i mocniej. Może właśnie jestem zbyt zachłanny. Jestem zdrowy, mam co jeść, mam kilka fajnych wspomnień – to już całkiem sporo (i piszę to z pełną powagą). Wiem, że dziś sukces osiągają ci, którzy swoje chęci przemieniają w pragnienia, te z kolei w żądania, a później wydzierają to wszystko rzeczywistości. Nie mam jednak natury drapieżnika. Hm… no a przynajmniej nie bezrefleksyjnego drapieżnika. Sukces? Czemu nie, ale połączony z szacunkiem do samego siebie. A z tym szacunkiem to teraz ciężko. Praca fizyczna, która wydaje mi się zajęciem najbardziej godnym, jest dziś pracą, która w wielu przypadkach jest mało opłacalna i niestety jej status społeczny jest wciąż nienaturalnie zaniżony. Niestety, metroseksualne kukły, które ledwo co od ziemi odrosły i nigdy łopaty w ręku nie trzymały, są dziś stawiane na pracowniczym piedestale – wystarczy, że pracują za biurkiem. To, że często ich praca sprowadza się do bezmyślnego wypełniania tabelek i przesiadywania godzinami na Facebooku – to już nikogo nie obchodzi. Kurwa. Co za porażka. Nie jest jednak tak łatwo zrezygnować z tego biurka, o nie! Gdybym żył sam dla siebie, to nawet nie szukałbym pracy umysłowej. Mam rodzinę, może będę miał większą rodzinę. Oni mają pewne oczekiwania. Słusznie zresztą. Przez całe życie mamiłem ich wizją mojego przyszłego sukcesu, na który to oni pracowali. Nie spełnienie tych oczekiwań będzie porażką (a w zasadzie może już jest?). Do tego jest cały krąg znajomych, którzy poradzili sobie lepiej. Zakładają rodziny, kupują mieszkania, mają klarowną wizję swojej kariery. Jeśli teraz poświecę się wycince lasów lub budowie dróg, to w porównaniu z nimi będę tym gorszym. Będę wstydził się przychodzić na ich spotkania i nie będę chciał zapoznawać moich dzieci z ich dziećmi. Muszę zatem się postarać, żeby założyć w końcu tę białą koszulę i… iść, i z armat walić, mordować, grabić, truć i palić. Ta.

Nawiązując jeszcze do Pana listu, to nie do końca zgadzam się z tą pańską opinią o psychologu. Tak bez zastanowienia trochę stawia go Pan w opozycji do barmana i księdza. Co do tego, że barman nie będzie starał się nam pomóc, to się nawet zgadzam - ale ksiądz? Ksiądz zawsze stara się znaleźć rozwiązanie naszych problemów i podać nam je na talerzu. Inna sprawa, że każdy wie, jakie to jest rozwiązanie, więc to trochę jak zabawa w „Pomidora”. A już sam psycholog? Naprawdę taki fuj? To znaczy, ja Pana nawet rozumiem. Kiedyś też nienawidziłem tego zjawiska. Płacić za rozmowy? Mentalny burdel i tyle. No właśnie, ale czy najstarszy zawód świata rzeczywiście uznałby Pan za niepotrzebny? To jest jedna i ta sama historia. Ludzie żyją w izolacji. Jest nas dużo i teoretycznie nie powinniśmy cierpieć na samotność, ale cierpimy. Znajomi jakoś się z czasem rozsypują, a związki się formalizują. Nie będę Pana oszukiwał – proszę spojrzeć na dwa poprzednie akapity. Myśli Pan, że zmusiłbym się do pisania tylko po to, żeby gimnastykować słowa wychodzące mi spod palców (lub też same palce)? Liczę, Drogi Panie, że mi Pan pomoże w jakiś sposób w moich potyczkach z lenistwem, poczuciem beznadziei i tego typu demonami. I czy myśli Pan, że nie wolałbym skorzystać z usług profesjonalisty? Hm… a może pożyczyłby mi Pan trochę grosiwa? Ja tam bym się wybrał na kozetkę, a co!

Ukłony dla Szanownej Małżonki, jak i dla Pana oczywiście -
Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz